Znacie to uczucie, kiedy pięć dni
przed obroną licencjatu dzwonią do Was rodzice i mówią: ,,Córka, nie wracaj po
obronie do domu, tylko jedź nad morze!”? Ja też go jeszcze niedawno nie znałam, ale
nie protestowałam, tylko zdałam, poświętowałam i dzień później spakowałam swój
studencki dobytek do auta, po czym rozpoczęłam wakacje.
Z
Lublina do Gdyni miałam jakieś 600 km, więc planowałam wyjazd o 10. Oczywiście
wyjechałam ponad trzy godziny później. Tylko ja, muzyka i samochody, które
wyprzedzałam jeden za drugim – czekałam na taką wyprawę dziewięć miesięcy. Cieszyłam
się jazdą aż do wjazdu na autostradę pod Warszawą, gdzie stanęłam w wielkim
korku i toczyłam się w żółwim tempie jakieś pół godziny. Ale gdy już
rozpędziłam się do autostradowej prędkości 140 km/h, naprawdę poczułam, że mam
wakacje. Pędziłam jak szalona i około 17 dotarłam do mojej ulubionej Lamy
Alamy, gdzie ugoszczono mnie obiadkiem (z okazji braku prądu odgrzewanym na
kuchence turystycznej).
Chwilę odpoczęłam i pogadałam, ale przede mną było
jeszcze prawie 400 km. Z A2 skręciłam na A1 i jechałam kompletnie nieznaną mi
trasą. A że troszkę piratowałam, licznik twierdził, że benzyny starczy mi
na 300 km. Na 200. Na 100. Paliwo znikało dużo szybciej niż przejeżdżane
kilometry, więc zaczęłam się nieco stresować, bo nigdzie nie widać było żadnej
stacji benzynowej. Gdy w końcu się pojawiła, miałam ochotę przytulić
dystrybutor, bo blisko było wzywania pomocy drogowej. Zatankowane pod korek
auto śmigało radośnie dalej, by przed 22 być już w Trójmieście.
Tina
przyjechała tu na Open’er Festival, gdzie wraz ze znajomymi czekały ją cztery
dni zabawy. Ja byłam z nimi tylko w piątek, dlatego to moja siostra już wkrótce
opisze Wam tę imprezę. Ja dołączyłam do niej w celach bardziej wypoczynkowych –
przyszedł czas na odreagowanie miesięcy męczenia się z pracą licencjacką.
Mieszkałyśmy
na granicy Gdyni z Rumią. Już pierwszego dnia moja siostra zaczęła kierowanie wycieczką i zarządziła wyprawę po kebaby. Stwierdzam, że nie znalazłyśmy
miejsca, które mogłoby się równać z okolicami Polibudy w Lublinie, gdzie co
krok kebab, ale po chwili poszukiwań trafiłyśmy do jakiegoś podejrzanego
lokalu. Dano nam jedzenie, ale poinformowano, że widelczyków nie ma i nie
będzie. Jadłyśmy w naszym pokoju, oglądając koncert piosenki wojskowej i ludowej
sprzed pewnie dwudziestu lat. Wyjątkowo dobry koncert, wysoki poziom muzyki i
oprawy, a do tego pan Tyniec w zabawnym fraku. Momentami płakałyśmy ze śmiechu, tak dziwne rzeczy się tam działy.
Poszłyśmy spać zdecydowanie za późno.
***
Środa
była dla mnie najlepszym dniem wyjazdu. Zaczęło się bardzo leniwie, ale gdy
Tina trafiła na teren festiwalu, ja wybrałam się do Gdańska. Chciałam jak
najszybciej pójść na plażę i przywitać się z morzem. Nie znałam miasta, więc
nazwy plaż nic mi nie mówiły. Wybrałam Brzeźno. Dopiero później dowiedziałam
się, że to tu w parku ostatnio zginęła dziewczyna i ogólnie nie poleca się tego
miejsca w nocy. Na szczęście nie planowałam długo tu pozostać.
W
doborowym towarzystwie robiłam wszystko, co się robi nad morzem: siedziałam na
piasku, jadłam gofry, piłam Somersby (polecam to o smaku kwiatu bzu) i obserwowałam
wariatów, którzy odważyli się zanurzyć w lodowatej wodzie. Sama z radością
szłam brzegiem, a fale co chwilę mnie moczyły, ale wejście do wody w bikini wydawało
się szczytem szaleństwa. Rozmowa o sprawach błahych i ważniejszych tak mnie
pochłonęła, że nawet nie zauważyłam, gdy od molo w Brzeźnie dotarliśmy do molo w
Sopocie. A niby plażą trudniej jest iść… Dla mnie taki spacer był o niebo
przyjemniejszy niż łażenie po najładniejszym nawet parku.
Okazało
się, że wejście na molo kosztuje 7,50, a zniżki są tylko dla osób do 16 roku
życia. Trochę się więc spóźniliśmy. Ale warto było wydać te srebrniki – słońce powoli
chyliło się ku zachodowi, a księżyc zajmował jego miejsce. Przy czym był
zaskakująco duży, czego niestety nie potrafił uchwycić aparat.
Spacer deptakiem
zwanym Monciakiem wprowadził mnie już ostatecznie w wakacyjny nastrój –
wszędzie stały budki z goframi, można było zrobić tatuaż henną albo kupić
świecące hawajskie girlandy. A włoska restauracja zainwestowała w lampy
grzewcze, więc można było posiedzieć na zewnątrz. Dla kogoś z Trójmiasta mógłby
to być dzień jak każdy inny, ale dla mnie był on idealnym rozpoczęciem wakacji. :)
Po
tak miłym spacerze zasnęłam z uśmiechem na ustach i spało mi się
wspaniale… do czwartej w nocy, kiedy to Tina zawisła nad moją głową i z miną
kurczaka czekała, aż się obudzę, bo chciała mi poopowiadać, jak się bawiła. A
kiedy na jej słowa reagowałam sennymi pomrukami, krzyknęła: ,,Mów do mnie,
Pszemo! Baw się ze mną!” i w końcu zmusiła mnie do rozmowy.
***
W
czwartek pojechałyśmy na obiad na Skwer Kościuszki w Gdyni. Przy brzegu zacumowane były
Dar Pomorza i Dar Młodzieży – dwa piękne żaglowce. Na tym drugim tata kiedyś
odbył jeden ze swoich pierwszych rejsów. Przeżył przygody prawie takie, jak na
filmach o piratach – wdrapywał się na maszty, rozwijał żagle i balansował na
linach kilkanaście metrów nad pokładem. A gdy ktoś z załogi miał lęk wysokości, szorował
pokład jak majtkowie w dawnych czasach. To był rejs!
Tego dnia Tina
wybrała się na tylko jeden koncert, a ja w tym czasie skoczyłam na basen. Później
zabrałam Małą z lotniska, na którym odbywał się koncert. Pojechałyśmy do
Sopotu. Codziennie na molo odbywają się projekcje filmów. Kino plenerowe nad
morzem brzmiało świetnie, a do tego od dawna przymierzam się do obejrzenia „Idy”,
więc plan był prosty: zjeść coś i iść na film. Jednak zanim dotarłyśmy na
miejsce i napełniłyśmy brzuszki, film dawno się już zaczął. Połaziłyśmy więc po
Monciaku, spotkałyśmy faceta sprzedającego świecące sznurówki (cóż za niesamowity
pomysł! To będzie kiedyś modne!) i widziałyśmy sesję zdjęciową jakiegoś
gwiazdora, którego nie znałyśmy. Z pewnej odległości widziałyśmy projekcję „Idy”,
którą wyświetlano z napisami po angielsku. Stałam jak zahipnotyzowana i gapiłam
się na napisy, by sprawdzić, czy były dobrze zrobione – takie zboczenie
zawodowe po studiach. Dopiero Tina musiała mnie odciągnąć. Zażądała gofra,
którego później pozwoliła mi dokończyć. Gofry z bitą śmietaną i jagodami… Smak
dzieciństwa, którego nigdy nie będę miała dość.
Znowu
poszłyśmy spać za późno – dopiero wtedy, gdy zasnęłyśmy w trakcie oglądania
ulubionego odcinka „Supernatural”. Bo serial to zawsze dobry pomysł, nawet gdy
zamieniasz się już w narkoleptyka.
***
Piątek
był bardzo ciekawy. Najpierw wybrałyśmy się na plażę do Cetniewa (jakieś 40 km
od Rumii, połowa trasy pokonana w korku), gdzie przy Ośrodku Przygotowań
Olimpijskich rozłożyłyśmy kocyki wśród tłumu parasoli i leżaczków. Okazało się,
że kiedy wokół tyle plażowiczów, nie trzeba mieć własnego parawanu, bo te wokół
wystarczają. Tina od razu rzuciła się na piasek, a ja przeszłam się kawałek po
brzegu, chociaż woda tuż przy Półwyspie Helskim była znacznie zimniejsza niż w
Gdańsku. Spacer nie był zbyt przyjemny, bo non stop ktoś przebiegał tuż obok,
dzieci wpadały pod nogi, a każdy zdawał się bronić swojego kawałka plaży.
Chociaż ogólnie lubię ludzi, tam było ich zbyt wielu. Wróciłam do Tiny i
ułożyłam się na kocyku koło niej. I zrobiłam to, co można opisać hasłem „Dzieci,
nie róbcie tego w domu!” – opalałam się, ale zapomniałam o kremie z filtrem.
Ramiona szczypały mnie przez cztery kolejne dni. Plusem było to, że po plaży kręcili się sprzedawcy i starali się wygrać konkurs na najlepszy slogan. Do tej pory w naszym rankingu pierwsze miejsce zajmowało ,,Ludzie, ludzie, czy wy śpicie? Czy wy pączków nie lubicie?Nawet papież w Watykanie jada pączki na śniadanie!" usłyszane wiele lat temu w Pogorzelicy. Ale teraz musiałyśmy przyznać zwycięstwo chłopakowi, który krzyczał: ,,Choć pogoda wam dziś sprzyja, kupcie pizzę - zamknę ryja!". Nikt nie zaprzeczy chyba, że bardzo to chwytliwe i dosadne.
Po
obiedzie podjęłam spontaniczną decyzję i kupiłam bilet na jeden dzień Open’era.
Do ostatniej chwili się wahałam, ale Tina mnie przekonywała, że mi się spodoba.
I chociaż to jej pozostawiam relacjonowanie tego dnia, wymienię kilka rzeczy,
które faktycznie były fantastyczne. Na przykład to, że ta impreza różni się od
innych wielkich koncertów tym, że jeśli nie chce się być pod samą sceną, można
rozłożyć kocyk w pewnej odległości i piknikować, wciąż będąc tak blisko sceny, że
wszystko się widzi. Dla mnie to rozwiązanie idealne, bo zwykle stoję w tłumie
wyższych od siebie ludzi i przez cały czas muszę walczyć, by cokolwiek
zobaczyć. A tutaj spokojnie bujałam się do rytmu i mogłam cieszyć się koncertem.
Znałam jedną piosenkę, ale to nic. A w nocy leżeliśmy z Tiną i jej kolegą na kocyku,
tańczyliśmy na leżąco i patrzyliśmy w gwiazdy. Zauważyłam nawet spadającą. Ludzie
przechodzili koło nas, a my widzieliśmy ich z zupełnie innej perspektywy niż
zwykle. Ciekawe doświadczenie. W końcu prawie zasnęliśmy na koncercie The
Dumplings, tak zrobiło się spokojnie. Kolega zamienił się też w Osiołka
i robił najlepsze happeningi, ale o tym opowie Wam Tina, więc czekajcie na jej relację,
bo warto! ;)
***
Sobota
dla Tiny była kolejnym dniem spędzonym na festiwalu, więc musiałam sobie radzić
bez niej. Na szczęście byli ze mną rodzice, którzy również chcieli spędzić trochę czasu nad morzem. Trafiliśmy na plażę niedaleko Skwaru Kościuszki. Było tam bardzo
tłoczno i, niestety, dość brudno. Mimo to moczyłam nogi, żegnając się
z morzem. Chwilę się tam wygłupiałam, próbując ćwiczyć jogę i upadając mniej
więcej co pół minuty. Po chwili cała byłam umorusana, a mój kucyk sypał
piachem jak Stworzyciel manną z nieba przy każdym kroku, gdy wracałam do
samochodu.
Pojechaliśmy na krótkie zakupy do Centrum Riviera, ale po godzince zamknięto sklepy, więc
wróciliśmy na Skwer Kościuszki. Kupiliśmy mrożoną kawę i gofry z bitą śmietaną i
jagodami, a zajadaliśmy się nimi w blasku diabelskiego młyna wirującego w
wesołym miasteczku. Oraz świateł straży miejskiej i pomocy drogowej, bo służby
te przez jakieś pół godziny próbowały odholować źle zaparkowany samochód. Zrobiło
mi się ich żal, tak nieporadnie z nim walczyli. Poszliśmy więc na nocny spacer.
Dar Młodzieży gdzieś odpłynął, za to Dar Pomorza był ładnie oświetlony. Słońce
nad morzem zachodzi bardzo późno, więc niebo wyglądało jak podczas białych nocy
w Rosji czy Norwegii. Było cicho, spokojnie, a na deptaku nie było prawie
nikogo.
Spałam
twardo, ale nie na tyle, by nie obudziła mnie twarz małego kurczaka wisząca
nade mną – Tina wróciła nad ranem i znowu nie pozwoliła mi zasnąć, zanim nie
opowiedziała mi o wszystkim, co działo się na festiwalu. Wysłuchałam jej
opowieści, ale prawie niczego nie pamiętam. Mam nadzieję, że jej relacja
uzupełni mi luki w pamięci.
***
Niedziela
była dniem powrotu. Zanim się spakowaliśmy i odebraliśmy kolegę z dworca
(wracał z nami do domu), było już dość późno. Mimo to zajechaliśmy jeszcze do
znajomych z Gdańska, których nie widzieliśmy już kilka lat. Ugoszczono nas
pyszną drożdżówką, a moi towarzysze dostali również truskawkową tequilę. Zaleta
nieposiadania prawa jazdy - ja musiałam obejść się smakiem. Po 15 ruszyliśmy dalej. Mieliśmy do pokonania mniej więcej 650 km, na
szczęście większość autostradą i drogami ekspresowymi. Ruch był spory, a
przydrożne stacje i autostrady przeżywały prawdziwe oblężenie. Z radością
przeskakiwałam z pasa na pas i wymijałam kolejne samochody, podczas gdy moi
pasażerowie na zmianę zasypiali i robili sobie zdjęcia ze śpiącą osobą. A gdy
oboje zasnęli, przez przypadek obudziłam ich nagłą zmianą głośności radia. Nie
byli zachwyceni, ale nie umarli na zawał, co w sumie możemy chyba uznać za
sukces.
Nagle
okazało się, że mamy zajechać po babcię, która spędzała weekend pod Koninem.
Tak więc do podróży doszła nam spontaniczna wycieczka krajoznawcza po Wielkopolsce.
Szybko przywitaliśmy się z rodziną, pobawiliśmy się z rudym pręgowanym kotem
(chociaż Tina od razu mu powiedziała, że go nie lubi i prychała na niego, gdy
tylko się zbliżał) i ruszyliśmy dalej.
Dotarliśmy
w domu grubo po północy. A gdy babcia wysiadała z samochodu, przez przypadek
spotkałam przyjaciela, który właśnie skądś wracał. I od razu poczułam, że
jestem u siebie. I posiedzę tu chwilę, zanim znowu ruszymy na koniec świata. A to
już niedługo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz