Święta, Święta i… 20 kilogramów
zamiast w cycki, poszło gdzie indziej – pora przestać wierzyć w cuda. I zacząć ćwiczyć uda.
W końcu idą wakacje i znowu planujemy jechać gdzieś, gdzie są piękne plaże.
Gdzie? Jeszcze nie wiemy. Ale szukamy inspiracji. A tymczasem nie możemy
patrzeć na jedzenie. Miło tak posiedzieć w domu – to nasza pierwsza Wielkanoc w
domu od trzech lat. Dwa lata temu byłyśmy na koncercie Biebera w Berlinie
(taaaak, kiedyś i o tym pewnie Wam opowiem), a rok temu wybrałyśmy się do taty
na statek. Akurat był w okolicy, w Kłajpedzie. I ja właśnie o tym…
(To tegoroczny koszyczek, tak dla zbudowania nastroju)
Gdy w sobotę ludzie biegli z koszyczkami do kościoła, my również pakowałyśmy swój koszyczek. Pełen słodyczy. Dla rodziny, u której miałyśmy się zatrzymać po drodze. Ustalmy coś już tutaj: jechałyśmy na Mazury. Rodzina może Wam wpierać, że Grajewo to województwo podlaskie, ale to kłamstwo grubymi nićmi szyte. To miasto od dzieciństwa leżało dla nas na Mazurach i tak ma zostać, przynajmniej na tym blogu. Jasne? No to jedziemy na Mazury!
„Policja
ostrzega przed wzmożonym ruchem na drogach…” w każde święta, prawda? To jakaś
bujda – ludzie jeżdżą przed i po świętach, w ich czasie już chyba tylko jedzą. Dlatego do
celu zbliżałyśmy się w ekspresowym tempie. 700 km w 7 godzin (i to z
przerwami)? Żaden problem dla naszej dzielnej mamy! Nawet zabłądzenie w
Warszawie nie było zbyt bolesne, bo na drogach było tak pusto, że można było w
ostatniej chwili przeskakiwać z pasa na pas.
Pogoda
była przepiękna, a
promienie przyjemnie przygrzewały w twarz, gdy zajechałyśmy na dobrze nam znany
podjazd. Po chwili tonęłyśmy w uściskach członków rodziny, z którymi widujemy
się najczęściej na weselach, a bez okazji, niestety, zbyt rzadko z uwagi na
sporą odległość. Wieczór upłynął nam na jedzeniu, próbowaniu naleweczek domowej
roboty i gadaniu, gadaniu, gadaniu… A później na spaniu, spaniu… Jak zawsze
wykopałyśmy naszą biedną kuzynkę z pokoju (Gosiu, tyle lat doskonałej
współpracy z Tobą!), jak zawsze przez okno sączyło się pomarańczowe światło
latarni ulicznej, które Tina, jak zawsze, próbowała przyciemnić kocami.
Wszystko było jak w dzieciństwie.
Zanim
rano zebrałyśmy się na śniadanie, nasi krewni już wrócili z kościoła
(szaleni!). Przyszedł czas na uroczysty posiłek. Okazało się, że co dom, to
obyczaj i zamiast żurku na stole zastałyśmy barszcz czerwony. Dla mnie wyglądał
on jak barszcz ukraiński, taki z farfoclami, ale zapytałam eksperta. Gosia
twierdzi, że „farfocle mało to pewnie zwykły”, więc… pewnie zwykły. Co ciekawe,
wszyscy podzieliliśmy się święconką. Tak, wiem. Wy też tak pewnie robicie.
Chyba cała Polska tak robi. Ale w naszym domu zawsze wybiera się po jajku i na
trzy-cztery wszyscy się nimi stukamy – wygrywa ten, komu skorupka nie pęknie. Ta osoba ma mieć szczęście przez cały rok. Skąd ten zwyczaj? Nie mam pojęcia,
ale zawsze jest z tym kupa śmiechu! W tym roku moje jajko-Harry Potter
przegrało z jajkiem Tiny, na którym była karykatura Castiela z „Supernatural”
mojego autorstwa. Także Tina ma mieć szczęście. Przyda jej się na maturze :)
Słońce
tak świeciło, że wzięłam listę słówek z kodeksu spółek handlowych (tak się bawi
lingwistyka…) i poszłam do ogródka. Zabrałam ze sobą żółwia, który siedzi w
akwarium na piętrze od kiedy sięgam pamięcią – wzięłam go na spacer. Za nami
przyszedł też kot, więc miałam wesołe towarzystwo, gdy starałam się przygotować
do kolokwium, na które później i tak nie byłam gotowa.
Na
obiad i kolejne pogaduchy wybraliśmy się całą bandą do kolejnych członków
rodziny, gdzie długo zabalowaliśmy. Chociaż daleko od domu, czułam się jak u
siebie. Rodzinne święta – o to przecież chodzi, prawda?
W
poniedziałek wielkanocny zaatakowałam mamę wodą – ona o tym kompletnie
zapomniała. Zaraz jednak się zreflektowała, oblała mnie i napadła na Tinę,
która jeszcze spała. Tuż po śniadaniu zebrałyśmy swoje rzeczy, pogłaskałyśmy
żółwia na odchodne, pożegnałyśmy się z rodzinką i wskoczyłyśmy do auta.
Mknęłyśmy
wśród pól pełnych bocianów, płaskie tereny robiły się coraz bardziej
pagórkowate i w okolicy Suwałk krajobraz był prawie jak u nas w domu. Minęłyśmy
polsko-litewską granicę. Na plakatach i tablicach zaczęły pojawiać się hasła najczęściej
zakończone na –as, ale dopiero przy
kebabas naprawdę poczułyśmy klimat. Każdy kolejny „–as” coraz bardziej nas
bawił.
Zajechałyśmy
na stację benzynową, gdzie mamie udało się dogadać ze sprzedawcą – wymieszała rosyjski,
angielski oraz polski i wyszło! Dostałyśmy hot-dogi i pędziłyśmy dalej. Dotarłyśmy
do Kłajpedy – przywitały nas nowoczesne centra handlowe i stare,
postkomunistyczne magazyny. Sporo aut na drogach, kilka pasów jezdni…
Jechałyśmy według wskazówek nawigacji i dobra droga wkrótce się skończyła,
zamieniła się w wąską i dziurawą ścieżkę. Po prawej widziałyśmy długie pociągi
towarowe, po lewej małe, rozlatujące się baraki przypominające ogródki działkowe.
Zbliżałyśmy się do portu. Był tylko jeden problem: było do niego z dziesięć
bram wjazdowych, a adres miałyśmy niezbyt dokładny.
Tata
oczywiście tłumaczył nam, jak trafić do bramy, przy której czekał, ale i tak
krążyłyśmy wokół ogrodzenia z pół godziny (to chyba klątwa tego statku, że nie
można do niego trafić – tak samo było przecież w Genui). W pewnej chwili
zobaczyłyśmy pewnego brodatego młodego strażnika. Podeszłam do niego, próbując
go przekonać, żeby nas wpuścił. Zaczęłam po angielsku, skończyłam po rosyjsku i
w sumie nie wiem nawet, kiedy zmieniliśmy język rozmowy. Nie miał on większego
znaczenia, bo dowiedziałam się tylko, że facet nie może nas wpuścić, bo
odpowiada za statki pasażerskie, a my szukałyśmy towarowych. Zawróciłyśmy.
Gdy
w końcu przejechałyśmy przez jakieś tory i minęłyśmy odpowiedni szlaban, tata
wskoczył do samochodu i w czwórkę mijaliśmy kontenery poustawiane jeden na drugim i tworzące wysoki labirynt.
To
była nasza druga wizyta na tym statku (pierwsza była podczas ferii zimowych,
kiedyś może do tego wrócę), więc wiedziałyśmy, gdzie mamy się kierować. Byłyśmy
w kajucie taty. I tu przychodzi czas na statkową anegdotkę.
Okazało się,
że marynarze nie próżnowali i szukali rozrywek na długie wieczory spędzane na
morzu – w Stanach można legalnie kupować łuki, takie olimpijskie… I gdy rzeczony łuk znalazł się na statku, postanowiono sprawdzić jego możliwości. Majster,
który potrafi zrobić wszystko (od rączek do piłkarzyków po łatanie butów Tiny),
dostał zadanie: miał załatwić ostre, twarde groty. Groty zamocowano w strzałach,
strzałę umieszczono na cięciwie, cięciwę naciągnięto i wypuszczono… Strzała
przeleciała 9 m kajuty, minęła otwarte drzwi i przeleciała jeszcze 2 metry, po
czym trafiła w opasłą księgę umocowaną do metalowych drzwi łazienki i owiniętą
ręcznikiem, ale… przebiła kilkaset stron, ręcznik i wbiła się w metal. Grot
utkwił w drzwiach na dobre. Morał? Jeśli ktoś kiedyś wyceluje w Was łuk… módlcie
się, żeby miał zeza.
Całą rodziną
wybraliśmy się na spacer. Znaleźliśmy stare miasto, gdzie widać było mnóstwo
hipsterów i dziewczyn w dziwnych, workowatych spodniach. Słońce lekko
przygrzewało, ale chyliło się już ku zachodowi i oświetlało budynki
złoto-pomarańczowym blaskiem. Kiedyś to miasto z pewnością było bardzo ładne.
Nawet teraz, choć część kamienic czasy świetności miała już za sobą, starówka
była na swój sposób czarująca. Trafiliśmy na spory plac wyłożony kostką
brukową, gdzie znaleźliśmy restaurację na świeżym powietrzu.
Tak wyglądamy po półrocznym rejsie taty.
Co prawda nie
byliśmy głodni, ale wstąpiliśmy na kawę. Co ciekawe, podawano tam ciasto
burakowe. Zamówiliśmy je, by zaspokoić ciekawość. Okazało się, że choć
zawierało buraki, wyglądało i smakowało jak zwykłe ciasto czekoladowe.
Później
zajęłyśmy się z Tiną tym, czym zawsze: skakałyśmy po kamykach, właziłyśmy na
fontannę, biłyśmy się i dokuczałyśmy sobie tak, że rodzice non stop nas
upominali… Było sielsko i anielsko.
Rodzice z jednej strony wyglądali jak najbardziej zakochane słodziaki na świecie...
Ale na nas patrzyli z oburzeniem, gdy się wyzywałyśmy...
Dlatego też dałyśmy im spokój i poszłyśmy na mostek kapitański, ich zostawiając w kajucie.
***
W sumie
chciałam pojechać do Kłajpedy z jednego powodu – jest tam spore delfinarium. A
że delfiny to moje ulubione zwierzęta, chciałam odwiedzić to miejsce już w
dzieciństwie, kiedy dostałyśmy od taty pocztówkę z foką i widokiem na wodę przy
delfinarium właśnie. Kłajpeda = delfinarium, tak było od zawsze. Dlatego też
wybraliśmy się tam następnego ranka.
Najpierw
musieliśmy poczekać jakieś 40 minut na prom, który za niewielką opłatą miał nas
przewieźć na Mierzeję Kurońską – długi i wąski półwysep, na którym znajduje się
delfinarium. Polecam jazdę promem przy włączonej nawigacji samochodowej –
sprzęt wariuje i twierdzi, że chodzicie po wodzie. Słuchaliśmy nowej płyty
Shakiry i płynęliśmy spokojnie. Około 15 minut później byliśmy już na drugim
brzegu i mijaliśmy maleńkie zabytkowe chatki. To była etnograficzna zagroda
rybacka – jedna z atrakcji całego kompleksu. Delfinarium to część Litewskiego
Muzeum Morskiego, gdzie mieszkają różne fajne stworki. W tym uchatki, które
pływały sobie w odkrytych zbiornikach obok pelikanów i kaczek. Niestety,
okazało się, że do delfinarium nie weszliśmy – trwał remont. I tak oto moje
dziecięce marzenia rozbiły się jak statek na ostrych skałach rzeczywistości.
Zawróciliśmy i
znowu staliśmy w oczekiwaniu na prom. Płyta z „Tańca Wampirów” została
pogłośniona, żeby Litwini posłuchali dobrej muzyki. Wysiedliśmy i opalaliśmy
się. Po przeprawie mieliśmy trochę czasu, więc wyskoczyliśmy na zakupy. Szybko
przeskanowałyśmy sklepy odzieżowe, ale dużo bardziej zależało mi na księgarni.
Znalazłyśmy ją i byłam pod wrażeniem: miała dwa piętra, książki były ładnie
porozkładane tematycznie i odniosłam wrażenie, że mogą oddychać pełną piersią –
nie były poupychane jedna na drugiej. Sprzedawczyni zaprowadziła mnie na
piętro, gdzie na jednym z regałów znalazłam książki po rosyjsku. Nie mogłam się
zdecydować, a Tina była głodna i mnie pospieszała, więc zgarnęłam kilka
woluminów i szczęśliwa pobiegłam do kasy. A gdy do tego dodałam jeszcze kilka
gazet, żal z powodu remontu delfinarium odszedł w niepamięć.
Wesołym krokiem
mijałam kolejne sklepy. Dotarliśmy do działu gastronomicznego i… szczęka mi
opadła. Był tam wieki młyn i mnóstwo dekoracji oraz… lodowisko, na którym
dzieci właśnie miały trening hokeja. A my siedzieliśmy tuż obok, patrzyliśmy,
jak maluchy upadają i próbują wstać, a do tego wcinaliśmy pyszny obiad…
Najlepszy „powielkanocny” wtorek w życiu!
A gdy z
głośników grał nam happysad (wiedzieliście, że to się zapisuje małą literą?), zajechaliśmy
na stację benzynową, żeby zakupić wodę mineralną Vytautas. Nie kojarzycie? Po
złej stronie Internetu zajdziecie reklamę, która nie jest dla widzów
niepełnoletnich i o słabych nerwach. Uszkodzenie mózgu po obejrzeniu
gwarantowane. I nieuleczalne. Ale zobaczcie:
Mówią, że smakuje jak pot konia? Reklama nie kłamie. Tak smakuje.
Byliśmy gotowi
do powrotu do domu. Wraz z Tiną zapewniałyśmy Enrique Iglesiasa, że mógłby być
naszym hero, baby, bo byśmy densiły, gdyby nas poprosił, a ogólnie jego kiss
mógłby trwać forever. Czyli, w skrócie, grana była jego płyta.
Tuż przed
granicą zatrzymaliśmy się na jeszcze jednej stacji, gdzie kupiłam jedyną
składankę rosyjskich piosenek, jaką tam mieli. Od razu w samochodzie zrobiło
się weselej – rosyjskie umpa umpa buja jak disco polo – nóżka sama chodzi.
Droga powrotna
mijała szybko i w zasadzie jedyną atrakcją był fotoradar, który nie strzelił
zwyczajnie zdjęcia, jak w Polsce, tylko zaświecił na czerwono, jakby ktoś
celował w nas laserem. Wtedy jeszcze nie spodziewaliśmy się mandatu i zgodnie
doszliśmy do wniosku, że to musieli być kosmici.
Delfinarium,
zakupy, długa droga… Zdołaliśmy dojechać do Suwałk i musieliśmy poszukać
hotelu. Teraz już nie pamiętam, jak się nazywał, ale błądzenie się opłacało –
był bardzo przyjemny. Następnego dnia chcieliśmy znowu zajechać do rodzinki w
Grajewie, bo tata nalegał na spotkanie z wujkiem Jankiem, ale ponieważ wszyscy
byli w pracy, ruszyliśmy do Lublina. Ale już nawet nie pamiętam, po co. Pewnie
na jakieś dwa dni studiów. Później wróciliśmy do domu, bo zbliżała się
majówka, którą spędziliśmy w domu – w końcu wyjazd mieliśmy już za sobą.
nooo po prosu super :) ale tego nie muszę mówić - sama dobrze o tym wiesz :)
OdpowiedzUsuńtakże tego - czekam już na kolejny wpis :D