Poniżej znajdziecie kilka filmików, które nagrałam, żeby zachęcić Was do zobaczenia braci Solli-Tangen na własne oczy - są tego warci! Dowiecie się tu również jak przetrwałyśmy dwa dni bez snu i jak to się stało, że skoro my nie przyjechałyśmy do Rybaka, to Rybak przyjechał do nas...
Budzik zmusił nas do wstania o
dziewiątej. Zeszłyśmy na śniadanie i okazało się, że oprócz nas prawie nikogo
tam nie ma. Wybór był dość skromny, ale było wszystko, co najważniejsze, czyli
sok, jogurt, chleb, pasztet z dziecka, cukierki z tranem… No a czego się
spodziewaliście w Norwegii? Ok, ok, pasztet nie był chyba z dziecka, ale sami
zobaczcie opakowanie…
Stołówka,
tak jak i korytarz do niej prowadzący, była urządzona w starym stylu, z
wymyślnymi żyrandolami itp. Najbardziej podobały mi się rzeźbione krzesła,
które może nie były zbyt wygodne, ale za to cieszyły oczy. Zabrałyśmy jakieś
owoce ze sobą, posiedziałyśmy chwilkę przy stoliku na tarasie i zahaczyłyśmy o
recepcję, gdzie recepcjonistka nie potrafiła nam powiedzieć, czy w obiekcie
jest suszarka, ale po niesamowicie długich poszukiwaniach znalazła żelazko. Wróciłyśmy
do pokoju, gdzie szybko się ogarnęłyśmy i byłyśmy gotowe na zwiedzanie miasta.
Poszłyśmy
żwirową leśną dróżką, która doprowadziła nas do głównej drogi. Doszłyśmy do
domu kultury, gdzie przyjrzałyśmy się olbrzymiemu plakatowi, który widziałyśmy
już z daleka. Zastanawiałyśmy się, gdzie można by kupić coś do picia, ale
nigdzie nie widziałyśmy zwykłego sklepu. Minęłyśmy cały rząd sklepów z lampami,
aptekę, oddział banku, ale sklepu spożywczego nie było widać. Obeszłyśmy kilka
budynków, weszłyśmy na teren jakiegoś osiedla, znalazłyśmy pizzerię, która była
jeszcze zamknięta… Ale nigdzie nie było picia.
Poszłyśmy w stronę plaży,
gdzie Norwedzy korzystali z nielicznych dni słońca. Trafiłyśmy akurat na
najgorętszy weekend tego lata, nic więc dziwnego, że wszyscy chcieli się
schłodzić. My również o tym marzyłyśmy, ale nie wzięłyśmy kostiumów, więc z
zazdrością przyglądałyśmy się chlapiącym się ludziom oraz żaglówkom, których
bardzo wiele pływało w okolicy.
Następnie
skierowałyśmy się w stronę małych, drewnianych domków, tak typowych dla
Norwegii. Minęłyśmy spore muzeum i włóczyłyśmy się uroczymi uliczkami, na
próżno wypatrując sklepu. Było to bardzo dziwne: u nas wystarczy przejść jakieś
200 metrów i już jest jakiś sklep, a w Larviku nie było ani jednego. Nie było też
ludzi. Gorąca lipcowa sobota to idealny czas na wycieczki w góry, kąpanie się w
morzu lub chowanie w domu, więc bardzo rzadko można było kogoś spotkać. Nasz
spacer trwał około godziny, a chociaż słońce dawało nam popalić, a pragnienie
coraz bardziej dokuczało, nie popsuło nam to humorów, bo Norwegia tak już
właśnie na nas działa – uspokaja, cieszy… Często podczas wyjazdów wcale nie
czujemy głodu czy zmęczenia, więc i teraz z radością podziwiałyśmy otoczenie.
W
końcu wróciłyśmy pod dom kultury i zdecydowałyśmy się wstąpić do… sklepu z
lampami. Sprzedawczyni zrobiła rozbawioną minę i poprowadziła nas na drugi koniec
sklepu, gdzie było inne wejście… Naprzeciwko wielkiego sklepu spożywczego!
Okazało się, że przez cały ten czas byłyśmy o kilka metrów od naszego celu, ale
go nie widziałyśmy. Zadowolone, załadowałyśmy do wózka kilka butelek, Blanka
dorzuciła mnóstwo słodyczy i podeszłyśmy do kas. W Larviku jest nieco taniej
niż w innych norweskich miastach. Zwłaszcza woda i napoje firmy Farris mają
niższe ceny, bo rozlewnia jest tuż obok. Wracałyśmy do hotelu, racząc się
lodowatym sokiem.
Miałyśmy
zamiar chwilę odpocząć w pokoju i pójść na pizzę, ale wkrótce zasnęłyśmy, a gdy
się obudziłyśmy, zgodnie stwierdziłyśmy, że nie chce nam się iść na obiad. Zamiast
tego zorganizowałyśmy sobie piknik w pokoju. Ręcznik między łóżkami, całe nasz
zapasy i błogi cień – niczego więcej nie potrzebowałyśmy.
Dzięki
temu, że nie poszłyśmy na obiad, miałyśmy mnóstwo czasu na przygotowanie się do
kolejnego koncertu. Zapakowałyśmy prezenty dla śpiewaków i tańczyłyśmy przed
lustrem. Gdy byłyśmy gotowe, zeszłyśmy do recepcji. Zapłaciłyśmy za pobyt i
umówiłyśmy się, że zostawimy rano klucz w pokoju, bo musiałyśmy wyjechać bardzo
wcześnie. Spytałyśmy, czy mogłybyśmy dostać śniadanie na drogę, ale pan ze
smutkiem poinformował nas, że wszystko ma zamrożone i nie ma dostępu do kuchni.
I tak mu podziękowałyśmy, zwłaszcza że żywo interesował się tym, jak nam się podoba
w Larviku i czy koncert poprzedniego dnia się udał.
Prezenty dla chłopaków - jeszcze w rozsypce.
Poszłyśmy
żwirową ścieżką i trafiłyśmy na główną drogę, gdzie zostałyśmy ze dwa razy
otrąbione. Musiałyśmy śmiesznie wyglądać: w eleganckich sukienkach (Blanka w
sukni do ziemi), z torebkami na prezenty i na obcasach, tuptałyśmy wąskim
chodnikiem i unikałyśmy krzaków, które się na niego wdzierały. Do domu kultury
dotarłyśmy godzinę przed koncertem, przez przypadek prawie wpadłyśmy na obiad z
artystami, który organizowano w pakiecie VIP, a później zerknęłyśmy na wystawę lokalnego
fotografa.
Zaczęli
schodzić się ludzie, więc przycupnęłyśmy na ławeczce na uboczu, żeby nie
zwracać na siebie uwagi, ale i tak wszyscy na nas patrzyli, bo tylko my miałyśmy
prezenty. To taka tradycja. Blanka od czasu do czasu pokazywała mi ukradkiem znajomych Emila,
których pamiętała z Instagrama (ma dużo lepszą pamięć do twarzy ode mnie – ja
bym w życiu tych osób nie skojarzyła).
Zaczęto
sprawdzać bilety, więc niespiesznie zajęłyśmy swoje miejsca centralnie po
środku sceny. Po prawej stronie Blanki usiadł pan w średnim wieku i,
odstawiając kieliszek z białym winem na podłogę, zagaił do niej po norwesku:
-
Widziałem Alexandra Rybaka.
-
Eeem… Co proszę?
-
Alexander Rybak tu jest.
Do
dziś nie wiemy, dlaczego akurat ten pan usiadł koło nas i dlaczego poczuł, że
powinien to Blance powiedzieć, ale jego słowa nieco nas zmroziły. Wielokrotnie
byłyśmy w Norwegii i prawie zawsze wiązało się to z koncertami Rybaka, więc ten
jeden raz, gdzie nie miałyśmy go zobaczyć, wydawał mi się czymś dziwnym – było
to prawie jak zdrada, że po roku wracałam do Norwegii już nie do Alexa, ale do
jego przyjaciela, którego dzięki niemu poznałam. Oczywiście przesadzam, ale tak
się czułam. Tymczasem sprawdzało się to, czego już wcześniej się obawiałyśmy –
Alex miał nas tam spotkać. Teraz wydaje mi się to zabawne, że nawet kiedy nie
planujesz zobaczyć Rybaka, on i tak Cię znajdzie (Mahomet, góra, te rzeczy...), ale wtedy z emocji rozbolała
mnie głowa. Kilka głębszych oddechów i zaczęłam się cieszyć, że przy okazji
spotkam też tego gnoma, za którym zdążyłam się stęsknić.
Wcześniej
tego samego dnia dostałam od Didrika pozwolenie na nagrywanie, kiedy
powiedziałam mu, że te nagrania przydadzą się na bloga właśnie. :) Dlatego też dyskretnie
ustawiłam kamerę, owinęłam ją w sweterek i położyłam sobie na kolanach. Nagrania
momentami są więc nie najlepiej wykadrowane, ale nie widziałam, co się nagrywa, a nie chciałam nikomu przeszkadzać.
Wszystko
zaczęło się jak na poprzednim koncercie, panowie zeszli z góry i wydawało się,
aż bije od nich blask, tak się cieszyli, że występują. Tym razem to Emil wydawał
się bardziej wyluzowany, czarował uśmiechem i często na nas zerkał, jakby
szukał wsparcia. Oczywiście dostawał od nas szczęśliwe spojrzenia i zabawne
miny. Didrik wyglądał na nieco spiętego – z pewnością chciał wypaść jak
najlepiej, zwłaszcza z Alexem na publice. Obaj dawali z siebie wszystko. Filmików wrzucam tylko kilka, bo jeśli kiedyś zdecydujecie się na zobaczenie ich na żywo, będziecie z pewnością chcieli zobaczyć coś nowego. ;)
Muzyka
tak mnie pochłonęła, że dopiero kiedy nadszedł moment „I Wonder Who’s Kissing
Her Now”, przypomniałam sobie o tym, że Emil zaraz wybierze kogoś do tańca.
Czułam, że to będzie Blanka, a kiedy Emil uśmiechnął się do nas trochę
wcześniej, byłam już tego pewna. Zaśpiewał fragment piosenki i faktycznie,
skierował się w naszą stronę, mówiąc coś po norwesku. Dopiero na nagraniu
zrozumiałyśmy, że mówił coś w stylu: ,,Siedzą tutaj dwie damy z Polski.
Niestety, muszę wybrać jedną z nich”. Podał Blance rękę i uśmiechnął się tak,
że ja na jej miejscu bym się rozpłynęła. Ona za to jak w transie wstała i dała
się poprowadzić na scenę. Zaczęli wirować w tańcu, a suknia Blanki falowała
przy każdym kroku. Mieli w sobie tyle nieśmiałej gracji… Do czasu, aż przyszedł
Didrik i ją odbił, ku rozpaczy mojej przyjaciółki. Taniec z nim trwał kilka
sekund, ale był bardzo zabawny i nieporadny. W tym momencie zazdrościłam Blance
z całego serca, ale też cieszyłam się razem z nią. Dziewczyna ma szczęście:
najpierw w 2009 roku na scenę wziął ją Rybak, w maju 2014 roku była na niej z
Cleo i Donatanem, a już dwa miesiące później stanęła na niej z braćmi
Solli-Tangen. To chyba przeznaczenie. :)
Nagranie w pewnym momencie wariuje, bo starałam się uchwycić ich w kadrze.
Wyszło... jak wyszło.
Kiedy Blanka wróciła na swoje miejsce, wysyczała tylko ,,Zabiję cię!” i zaczęła się śmiać.
Obie tak się ekscytowałyśmy, że aż Didrik spojrzał na nas i powiedział
publiczności: ,,One teraz sobie gadają po polsku…” i coś tam dodał, po czym przeszedł do
opowiadania o piosence ,,Torna Sorento” – wspomniał o tym, że często wykonuje
ten utwór z Alexem i z dumą oświadczył, że ten jest gdzieś w tłumie. Z góry
dobiegło nas radosne „hei, hei!” Czyli Rybak faktycznie tam był i, dzięki
walczykowi Blanki, wiedział już o naszej obecności. To było przedziwne, jak
gdyby w ciągu trzech minut rozegrała się scena zapoznania towarzystwa. Prawie
jak tutaj w 0:55, tylko w nieco lepszej atmosferze. :P
Już po chwili wrócił Emil i wykonał piosenkę o... rybaku. Nie mogłyśmy powstrzymać chichotu.
A piosenka oczywiście brzmiała cudownie.
Już po chwili wrócił Emil i wykonał piosenkę o... rybaku. Nie mogłyśmy powstrzymać chichotu.
Tuż
przed zaśpiewaniem swojej eurowizyjnej piosenki ,,My Heart is Yours”, Didrik
opowiedział trochę o miłości swojego życia – Angelice, którą zawołał na scenę.
Poprzedniego wieczoru była ubrana w bluzkę i jeansy, ale teraz wkroczyła w
białej sukience i ukłoniła się, nieco speszona. Twarz Didrika wyrażała tyle
miłości i szczęścia, że aż się ciepło robiło na sercu.
Panowie zaśpiewali też dowcipny utwór ,,My And My Shadow" oraz dwa utwory Franka Sinatry - bardzo mi się podobało ich wykonanie. Gdy Didrik śpiewał ,,Come Fly With Me", myślałam, że bardzo chętnie polecę z nim, gdziekolwiek zechce. ;)
Na deser zostawiłam utwór operowy, bo to w tym gatunku bracia się specjalizują. Trzeba przyznać - są dobrzy!
Panowie zaśpiewali też dowcipny utwór ,,My And My Shadow" oraz dwa utwory Franka Sinatry - bardzo mi się podobało ich wykonanie. Gdy Didrik śpiewał ,,Come Fly With Me", myślałam, że bardzo chętnie polecę z nim, gdziekolwiek zechce. ;)
Ten didrikowy densik, te kocie ruchy :P
Na deser zostawiłam utwór operowy, bo to w tym gatunku bracia się specjalizują. Trzeba przyznać - są dobrzy!
Koncert
skończył się zdecydowanie za szybko. Mogłybyśmy siedzieć i słuchać artystów
jeszcze przez wiele godzin, ale zamiast tego zerwałyśmy się z miejsc i
rozpoczęłyśmy owację na stojąco, do czego błyskawicznie dołączyła się cała
publiczność. Didrik z Emilem byli bardzo z siebie zadowoleni (i słusznie).
Postanowili zrobić sobie selfie, które później wrzucili na portale
społecznościowe.
Tym
razem od razu wiedziałyśmy, gdzie powinnyśmy czekać na pogawędkę z chłopakami.
Najpierw jednak dałyśmy czas wszystkim ludziom, którzy niespiesznie opuszczali
budynek, zatrzymując się na chwilę, by pogratulować braciom koncertu i zrobić
sobie z nimi zdjęcie. Ale najwięcej zdjęć robiono sobie z… Alexem, który stał
obok braci i cierpliwie pozował.
Stałyśmy
w dużej odległości od tego tłumku. Blanka była oburzona tym, że ludzie zwracali
uwagę bardziej na Alexa niż na chłopaków. Ja tam tylko mu współczułam, bo nawet
na koncercie kumpla dalej musi być gwiazdą.
-
Oho, no to idzie do nas…
-
Co? O kurczę… Faktycznie.
Alex
zostawił braci, dając im szansę na zebranie gratulacji. Po chwili stał już
przed nami z szerokim uśmiechem na ustach. Spędziliśmy razem jakieś pięć minut,
podczas których Alex rzucił ze cztery teksty na
podryw, a Blanka tyle samo razy zmroziła go spojrzeniem. Niestety,
chłopak wybrał zły obiekt zainteresowania – Blanka jest zbyt dumną osobą, żeby reagować na jego
zaczepki zgodnie z oczekiwaniami. Rozmawialiśmy o tym, że mało spałyśmy i to
pewnie dlatego Blanka jest mało rozmowna. Alex zasugerował, że zaprosiłby nas
na kolację, gdyby nie była tak zmęczona, ale porzucił ten temat. Pewnie
bardziej by nalegał, gdyby mnie nie było obok.
Rozmowa
zeszła na taniec Blanki z Emilem, Alex pochwalił jej grację i zwrócił się do
mnie:
-
Szkoda, że ty nie miałaś szansy zatańczyć, bo pewnie też jesteś w tym świetna!
-
Emm… Oczywiście! – roześmiałam się. Rozmowa toczyła się dość gładko, ale w
końcu tłumek koło Solli-Tangenów zniknął i nadszedł czas, by wręczyć im
prezenty. Zaczęłyśmy od Didrika.
-
Tutaj masz taki drobiazg, który powinieneś traktować jako zaproszenie do
Polski… - wręczyłam mu torebkę, a on od razu zajrzał do środka.
-
Czy to… piwo?
-
Tak!
-
Cudownie! Kocham piwo! – powiedział i mnie uściskał. Uśmiechał się od ucha do
ucha i wydawał się naprawdę zadowolony.
-
A tu masz drobiazg, który może ci się przydać… - Blanka wręczyła mu kolorowy
otwieracz.
-
„Polska”… - przeczytał, lekko z norweska zawijając końcówkę. – Ale super,
dziękuję!
Dawno
nie widziałam, żeby ktoś aż tak cieszył się z prezentu. Może od czasu tego
dziecka z bananem…
I tak to właśnie pół litra piwa i otwieracz za pięć złotych wywołały najszerszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałam na jego twarzy.
I tak to właśnie pół litra piwa i otwieracz za pięć złotych wywołały najszerszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałam na jego twarzy.
-
A wiesz, przypomniałam sobie… Anni z Anglii kazała cię uściskać! – rzuciłam, bo
faktycznie znajoma kazała mi to przekazać.
-
Och, uściskaj ją ode mnie! – powiedział i obdarzył mnie tak mocnym i długim
uściskiem, że prawie nie mogłam oddychać. Oczywiście później przekazałam tego
tulaska Anni (przez Facebooka, ale z podziękowaniami za pomysł ;)).
Emil
był zajęty rozmową ze znajomymi, więc cierpliwie czekałyśmy i zdążyłyśmy zrobić
sobie selfies z Didrikiem.
Oczywiście robienie selfie moim starym telefonem nie było najlepszym pomysłem, ale na 100% przekonałam się o tym wtedy, gdy zrobiłam zdjęcie z Alexem. Panie i Panowie, przed Wami najgorsze selfie w historii – nawet wyostrzenie niewiele pomogło. ;)
Oczywiście robienie selfie moim starym telefonem nie było najlepszym pomysłem, ale na 100% przekonałam się o tym wtedy, gdy zrobiłam zdjęcie z Alexem. Panie i Panowie, przed Wami najgorsze selfie w historii – nawet wyostrzenie niewiele pomogło. ;)
Alex
przytuptał za nami, bo chyba nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, kiedy nikt nie
zwraca na niego uwagi. Wydawał się lekko zagubiony i osamotniony, co przecież
nigdy mu się nie zdarza. Zrobiło mi się go trochę żal, więc zapytałam go o jego
plany. Opowiedział mi o próbach do musicalu, powiedział, gdzie będzie jechał
zaraz po koncercie i oznajmił, że jego towarzyszem jest Tor Arne –
najfajniejszy manager (czy ktoś w tym rodzaju), jakiego miałam okazję poznać.
Kiedyś był dla nas jak dobry koncertowy duszek, ale to historia na inną okazję.
W każdym razie bardzo się ucieszyłam, że był w okolicy.
W
pewnej chwili, gdy tak gawędziłam z Alexem, Blanka z przerażeniem odkryła, że
Emil zbiera się do wyjścia, więc rzuciła się w jego stronę jak Cruella na
dalmatyńczyki. Miałam jedyną w życiu okazję porozmawiać z Alexem sam na sam.
Wiele razy myślałam o tym, co bym mu powiedziała w takiej sytuacji, miałam
kilka pytań, które od zawsze mnie ciekawiły. Dlatego właśnie powiedziałam:
-
Kurczę, chyba też muszę iść dać ten prezent! – I zwiałam. Później sobie to
wyrzucałam, ale w sumie Alex i tak wolał rozmawiać z Blanką, więc wiele nie
straciłam.
Podbiegłam do
Blanki i Emila. Moja przyjaciółka właśnie wygłaszała po norwesku przemowę o
tym, co jej się podobało na koncercie i życzyła wielu sukcesów chłopakowi,
które słuchał jej słów z nieśmiałym uśmiechem. Sprawiał wrażenie speszonego. Wreszcie
Blanka wręczyła swój prezent i coś o nim powiedziała, ja również dałam torebkę
od siebie i wyjaśniłam, że dostaje mniejszą butelkę, bo jest młodszy.
Powiedziałam też, tak jak Didrikowi, że to takie zaproszenie do Polski.
- Tak, z wizą
i ze wszystkim! – usłyszałyśmy głos Alexa, który nie wiadomo kiedy podszedł do
nas i przysłuchiwał się rozmowie. Jestem wysoce przekonana, że miał do być
żart, ale okazał się za słaby i nasza trójka spojrzała na niego, zaskoczona. A później cała nasza Polish Rybak's Mafia miała temat do dyskusji.
- Nooo taaaak…
Bo wiesz, u nas mamy takie wspaniałe, nowe opery w kilku miastach! – Blanka
postanowiła jakoś pociągnąć ten wątek.
- Tak, wiem,
widziałem kilka zdjęć! – Emil znowu błysnął swą wiedzą o świecie. – A no i
przepraszam, że nie mogłem ciebie również zaprosić do tańca! Ale sama
rozumiesz, mam tylko dwie ręce… - Zwrócił się do mnie. ,,Dwoma rękami to na weselach można
wszystkich poobracać!”, pomyślałam, ale oczywiście nic nie powiedziałam, tylko
uśmiechnęłam się i zapewniłam, że nic nie szkodzi. Chłopak wyglądał na tak
skruszonego, że wybaczyłabym mu nawet potrącenie mnie traktorem.
Rozmowa trwała
jeszcze kilka minut, podczas których chciałam skomplementować jakoś tenora, ale
z wrażenia zapomniałam słów i na migi pokazywałam, że rozwiązana muszka dobrze
wygląda… Zapytałyśmy, czy bracia planują podobne koncerty w przyszłe wakacje, a
Emil stwierdził się, że ma idealną wakacyjną pracę i chętnie do niej wróci. W
międzyczasie ktoś zawołał Alexa, więc ten przytulił na pożegnanie Blankę,
pomachał Emilowi, a mnie nie zauważył i w końcu wyszedł. Emil też musiał już
iść, bo w budynku została tylko nasza trójka. Powiedziałyśmy, że bardzo
wcześnie rano będziemy wylatywać do domu.
- Lećcie
bezpiecznie! I cieszcie się resztką wakacji! – powiedział i uściskał nas z
całych sił. Obie się zakochałyśmy.
Wyszłyśmy na
zewnątrz. Chciałyśmy iść na plażę, więc obeszłyśmy dom kultury i… znowu
spotkałyśmy Solli-Tangenów. Pakowali rzeczy do auta. Didrik nas nie zauważył,
bo, radośnie pogwizdując, nurkował w bagażniku, za to Emil właśnie niósł
torebki od nas i pomachał nam nimi. Przeszłyśmy przez most i chwilę kręciłyśmy
się przy wysokim nadbrzeżu, by dać im czas na spokojny powrót do hotelu.
Dopiero gdy zniknęli, Didrik z Angelicą trzymając się za ręce, weszłyśmy do
pizzerii, gdzie kupiłyśmy butelkę Coli (ok. 20 zł za 2 litry – tania jak
barszcz!), a barman dał nam nawet dwa kubeczki na drogę, po czym poszłyśmy na
plażę. Piasek był chłodny i wilgotny, woda uderzała dużymi falami, a oprócz nas
nie było tam nikogo. Zrzuciłyśmy buty i w naszych eleganckich sukniach
weszłyśmy do morza, popijając napój i gadając jak najęte. Nawet nie
zauważyłyśmy, kiedy zrobiło się ciemno i zaczął padać deszcz, bo kompletnie nam
to nie przeszkadzało. Wracałyśmy do hotelu boso, stopy całe w piasku… I był to
jeden z najlepszych spacerów w moim życiu.
Musiałyśmy
wejść bocznym wejściem i po ciemku znaleźć nasz pokój. Okazało się, że czekała
nas niespodzianka: pan właściciel jednak znalazł dla nas jedzenie! Na biurku
czekało na nas pudełko wypełnione kanapkami i owocami. I czajnik. W tym momencie miałam
ochotę podejść do pierwszego lepszego Norwega i go uściskać – wszyscy byli dla
nas tak niewiarygodnie mili, chociaż wcale nie musieli!
Pociąg na
lotnisko miałyśmy kilkanaście minut po czwartej, dlatego o pierwszej
stwierdziłyśmy, że trzeba pójść spać. Ale zgłodniałyśmy, więc musiałyśmy
zjeść kanapki. Herbatkę trzeba było zrobić… O drugiej zaczęłyśmy się pakować i
myć. O trzeciej wreszcie się położyłyśmy, ale nie zgasiłyśmy światła, żeby nie
zasnąć zbyt mocno, bo trudniej byłoby się obudzić. Już zasypiałyśmy, gdy o
czymś sobie przypomniałam.
- Blaniu,
musisz mi wysłać link do tego programu, o którym wcześniej rozmawiałyśmy… - mruknęłam,
odpływając.
- A może… Może
teraz obejrzymy? – rzuciła Blanka.
I tak właśnie
spędziłyśmy czterdzieści cennych minut, oglądając na niewielkim ekranie telefonu
program telewizyjny po norwesku, praktycznie bez zrozumienia z mojej strony. I
było super, wcale nie chciało nam się spać.
W końcu (o
3:40) położyłyśmy się do łóżek, nie gasząc światła i nie zamykając okna, za
którym robiło się już jasno. Od razu zasnęłyśmy, ale już po piętnastu minutach
(a więc pięć minut przed budzikiem) obudziłam się pełna energii, a Blanka
wstała zaraz po mnie. Błyskawicznie się zebrałyśmy, zostawiłyśmy klucz w pokoju
i opuściłyśmy nasz hotel. Po raz ostatni pomaszerowałyśmy w dół żwirową
ścieżką. Mijałyśmy miasteczko pogrążone w niedzielnym śnie. Jedynie pojedyncze
samochody mijały nas co kilka minut. Wszyscy spali.
Wszyscy,
oprócz pewnego młodego blondyna z obandażowaną stopą, który boso wyszedł
zapalić. Widać było, że był po jakimś melanżu i dalej nie wytrzeźwiał, dlatego
na jego zaczepki po norwesku niechętnie reagowałyśmy. Ale nagle facet
zorientował się, że jesteśmy z zagranicy i przełączył się na płynny angielski
(ilu z was byłoby w stanie to zrobić po pijaku?). Rozmawiał przez telefon, ale
przerwał na chwilę, żeby do nas zagadać.
- Z Polski
jesteście? I już wracacie do domu? Tak wcześnie rano? No to lećcie spokojnie,
dotrzyjcie do domu bezpiecznie! – Okazał się bardzo sympatycznym gościem, oazą
spokoju o czwartej nad ranem. Życzyłyśmy mu miłego dnia i poszłyśmy dalej z
uśmiechniętymi buziami. Ach, Norwedzy!
Obserwowałyśmy
wschód słońca nad wodą i słuchałyśmy dźwięków gitary, na której grał jakiś
młodziak, który wraz ze znajomymi również czekał na pociąg. Trochę nawet
śpiewali. O czwartej rano. Było ciepło, pięknie i jeszcze miałyśmy podkład
muzyczny – idealnie.
Pociągiem
szybko dotarłyśmy na naszą stację, gdzie czekał autobus na lotnisko. Ledwo do
niego wsiadłyśmy, kierowca ruszył – najwidoczniej czekał na jakichkolwiek
pasażerów.
Na lotnisku
musiałyśmy dość długo czekać na nasz lot, więc coś zjadłyśmy i przeszłyśmy
przez bramki. Usiadłyśmy przy stoliku zamkniętej o tej porze restauracji i
Blanka zasnęła. Po jakimś czasie poszłyśmy jeszcze do sklepu, kupiłyśmy coś do
picia, a ja jakoś zmieściłam w torbie czekoladowe serduszka dla mojej biednej
siostry, która poprzedniego dnia dostała ataku furii połączonej z depresją, gdy
dowiedziała się, że spotkałyśmy Alexa. Zażądała serduszek na pocieszenie.
Tanie linie
jak zwykle nie zawiodły – walka o miejsca, opóźnienie, ludzie porzucający swoje
walizki i pakujący się do reklamówek, kiedy okazywało się, że mają za duże
bagaże i musieliby dopłacić… Standard.
Gdy tylko
Norwegia zniknęła pod chmurami, zasnęłyśmy mocnym snem, który trwał prawie cały
lot. Z lotniska do centrum Warszawy jechałyśmy autobusem, w którym zepsuło się
oznakowanie, a tajemniczy głos czytał nazwy wszystkich przystanków pod rząd,
zamiast podawać ten, na którym byłyśmy. Służyłyśmy za informację turystyczną
ludziom, którzy nie radzili sobie z obsługą biletomatu, bo faktycznie był jakiś
dziwny. Wysiadłyśmy naprzeciwko Pałacu Kultury, szybko skoczyłyśmy po kawę do
Starbucksa i nadszedł czas rozstania. Blankę miał za chwilę odebrać tata, a ja
taksówką udałam się na dworzec, z którego odjeżdża Polski Bus. Pan taksówkarz był miły, ale przygłuchy, więc moje próby rozpoczęcia rozmowy szybko ustały.
Po walce o
miejsca w samolocie nie chciało mi się już walczyć o miejsce w Polskim Busie,
więc spokojnie stałam w tłumie napierającym na drzwi i czekałam, aż sam mnie
wepchnie do środka. Dostałam paczkę z jedzeniem, zajęłam miejsce na górze i
złapałam WiFi. Liczyłam na to, że nikt koło mnie nie usiądzie, ale się
przeliczyłam – po chwili przysiadł się młody chłopak. Bardzo nie lubię siedzieć
tak blisko nieznajomych, więc wbiłam wzrok w okno i próbowałam zasnąć, ale
niezbyt mi się to udawało. Po jakiejś godzinie miałam dość tej niezręcznej
ciszy i czułam, że chłopak też ma z nią problem, więc przełamałam się:
- Dobra ta
książka? Myślałam, żeby ją kupić, ale nie wiem… - zagadałam. Następne cztery
godziny podróży minęły błyskawicznie. Okazało się, że mój towarzysz był
doskonałym rozmówcą i znał się na wielu ciekawych rzeczach, więc wszelkie
skrępowanie szybko zniknęło. Na dworcu we Wrocławiu pomógł mi z bagażami i się
pożegnał, a Tina od razu zapytała:
- Kto to był?
Jak się nazywa?
- A taki
student ze szkoły wojskowej… Zapomniałam zapytać, jak ma na imię. – Tina zwyzywała
mnie od głupich, a moje tłumaczenia, że ważniejsze były pytania o to, czy
chciałby jechać na wojnę bardziej mnie ciekawiły od imienia, zbyła, mówiąc mi,
że w taki sposób nigdy nie znajdę dla niej szwagra. No cóż, całkiem możliwe. :P
Wraz z
rodzicami pojechałyśmy do Jeleniej Góry, gdzie spotkałyśmy się z przyjaciółmi i
świetnie się bawiliśmy aż do trzeciej w nocy. Więc właściwie od dziewiątej rano
w sobotę do trzeciej w nocy w poniedziałek nie miałam nawet jednej pełnej
godziny nieprzerwanego snu, ale czułam się doskonale. Najszczęśliwsza na
świecie.
W Norwegii
spędziłyśmy 36 godzin, nawet nie dwie pełne doby. Ale wrażeń miałyśmy tyle, ile
niektórzy nie mają przez całe wakacje. Polecam. Nawet takie krótkie wyjazdy są
lepsze niż siedzenie cały czas w domu. Nie trzeba od razu lecieć do Norwegii,
ale warto ruszyć się gdziekolwiek. Bo zawsze może się zdarzyć coś ciekawego i
wartego opowiedzenia.
Awww, cudownie! Jakbym znowu sie przeniosła do piekielnie gorącej Norwegii *.*
OdpowiedzUsuńTUSEN TAKK! Pozdrawiam
- Cruella
Już to kiedyś pisałam i napiszę jeszcze raz: następnym razem jadę z Wami! :D
OdpowiedzUsuń