Wiem, wiem, całe wieki nic nie pisałam. Ale sami rozumiecie – Boże Narodzenie, zaraz po nim sesja i jeszcze praca licencjacka… Wszystko to wyssało ze mnie siły i wenę. Ale podczas ostatnich dwóch tygodni chyba z pięć osób mówiło, że czytało bloga od deski do deski, więc uznałam, że czas wrócić. A do tego jeszcze YouTuber zwany Kaikoarea polecił nas u siebie na ask.fm, więc nagle więcej osób zaczęło tu wchodzić... Dziękuję, witamy!
Teraz są ferie, więcej czasu, więc wracamy do opowieści o Włoszech.
Nasz ostatni dzień w Genui zaczęliśmy od wycieczki na mostek kapitański. Zawsze lubię tam chodzić (kiedy nikogo na nim nie ma), bo:
- jest tam najlepszy widok na całą okolice, wystarczy się obrócić wokół własnej osi i ma się cały horyzont przed sobą,
- mnóstwo tam magicznych przycisków, których staram się nie wciskać, ale czasem to silniejsze ode mnie,
- specjalistyczne sprzęty do nawigacji są lepsze od Google Maps i od razu pokazują, gdzie jesteśmy z dokładnością do kilku metrów,
- czuję się taka fajna, że mogę wejść tam, gdzie normalnie nikt nie wchodzi.
Ale skoro już tam byłam, to troszeczkę nagrałam, żebyście mogli zobaczyć, jak to faktycznie wygląda w dzisiejszych czasach („Titanic” pokazuje statek sprzed stu lat, także trochę się pozmieniało…).
(Przepraszam za mój głos, zwykle tak dziwnie nie mówię O.o)
W związku z moją obecną fascynacją jogą, uznałam, że mostek na mostku kapitańskim to wspaniały pomysł. Było z tym sporo śmiechu, bo jeszcze nie umiem tego robić ze stania, a mama zabroniła mi się kłaść na brudnym podłożu, więc trochę pomagała… Ale i tak się w końcu złamałam i wytarłam parkiet swetrem ;)
Mostek na mostku (i włochy we Włoszech, jak to ujął nieoceniony kolega Kruczuś)
Później wybraliśmy się na przejażdżkę. Mieliśmy zamiar wjechać najwyżej, jak się da i popatrzeć na okolicę z góry. W związku z tym, że nie mieliśmy mapy, a nawigacja też nam nie pomagała, bo nie miała wprowadzonego adresu „Najwyższa Góra, Genua”, jechaliśmy w ciemno, losowo skręcając w uliczki, które pięły się bardziej stromo od innych. Jechaliśmy przez prawdziwe włoskie blokowiska – wszędzie na wietrze trzepotało pranie, skutery zajmowały pół ulicy, a dróżki były tak wąskie i pokręcone, że czasem w ostatniej chwili udawało się uniknąć stłuczki z jakimś rozpędzonym Fiatem. W poszukiwaniu dobrego punktu widokowego wjechaliśmy na jakiś zamknięty teren, gdzie nie był zakaz wjazdu, a wjeżdżało się tam przez zakręcony tunel… Byliśmy też pod jakimś małym kościółkiem, do którego przychodzili chyba tylko najwierniejsi wierni, bo droga do niego była tak stroma, że gdyby zacząć biec, to już by się chyba nie udało wyhamować…
Jak widać, nawigacja była bardzo pomocna.
Gdy po raz trzeci wjechaliśmy w ślepe uliczki i panoramę miasta widzieliśmy tylko zza murku, gdy się na niego wdrapaliśmy, uznaliśmy, że pojedziemy do centrum. Jednak w drodze powrotnej znaleźliśmy TO miejsce, gdzie widać było pół miasta i ogrom morza. Zatrzymaliśmy się i wyszliśmy na chwilę. Najbardziej zaskoczyło mnie to, że w tym mieście zbudowanym na wzgórzach, gdzie dom właściwie stoi na domu, w jednym z nielicznych równych miejsc znajduje się… teren działkowy czy coś w tym stylu. Trawa. Ten kawałek ziemi wyglądał tak, jak dom z „Zróbmy sobie wnuka” w centrum Warszawy – kompletnie nie pasował.
Z włoskim miłośnikiem psiaków
Wróciliśmy do auta, ale okazało się, że… nie rusza. Tata wyszedł z kluczykami, kiedy było włączone i coś się zawiesiło. Wszelkie próby włączenia, wyłączenia, wciskanie gazu i hamulca – wszystko na nic. Tata dzwonił do wypożyczalni, ale nikt nie odbierał, więc już do krew zalewała, a tymczasem mama usiadła za kierownicą i spróbowała trików, które stosuje w swoim samochodzie, który też ma automatyczną skrzynię biegów. Po chwili ford zamruczał, a mama triumfalnie zawołała:
- Tomeczku, naprawiłam!
Wtedy tatę oficjalnie trafił szlag. Ale zanim dojechaliśmy, zdążył ochłonąć, bo w pewnym miejscu źle skręciliśmy i wyrzuciło nas na autostradę, a później w jakieś nieznane okolice, gdzie były korki, nerwowi kierowcy i wpychanie się wszędzie, gdzie się da.
Przez przypadek minęliśmy nawet dom Kolumba. Tata starał się znaleźć miejsce do parkowania, ale było to bardzo trudne, więc wyskoczyłyśmy w miejscu niedaleko fontanny, gdzie poprzedniego dnia łapałyśmy Wi-Fi, a on pojechał dalej. Zdążyłyśmy wypić kawę (z Nutellą!) i dodać post na bloga, a jego wciąż nie było. Znudziło nam się nawet obserwowanie lokalnych przystojniaczków krzyczących i palących przy stoliku obok. Kiedy tata w końcu zaparkował i do nas dotarł, byłyśmy już po kawie, więc pozwoliłyśmy mu tylko zapłacić (takie my łaskawe ;)) i wybraliśmy się na poszukiwania obiadu. Niestety, po raz kolejny okazało się, że Genua pod tym względem ma oczywiste braki. Było kilka kawiarni, co jakiś czas można było znaleźć budkę z kebabem, ale normalnej restauracji nie uświadczysz… Zaglądaliśmy w węższe uliczki, jakieś podwórka, szliśmy głównym handlowym deptakiem… i nic.
Ale nawet głodni, musieliśmy przyznać, że miasto jest piękne. Te zdobienia budynków, łuki, figury… Ślady przeszłości w dość nowoczesnym miejscu, gdzie sklepy mieli bardzo dobrzy projektanci. Było ładniej niż w Mediolanie, chyba nawet lepiej niż w Wenecji i Rzymie. Chłonęliśmy widoki, skoro nie mogliśmy chłonąć smakowitych zapachów. Błądziliśmy przez jakąś godzinę, a w końcu zeszliśmy z głównego deptaka i dreptaliśmy węższymi uliczkami, gdzie nęciły nas zapachy świeżych bułek i kawy z maleńkich piekarni i kawiarenek. Ludzie przystawali tam na chwilę, kupowali miniaturowe pizzerinki i szli dalej. My jednak z uporem odwracaliśmy wzrok i szukaliśmy jakiejś restauracji. Przecież to było wielkie miasto, gdzieś musieli chodzić na randki!
W końcu, gdy już prawie straciliśmy nadzieję, zauważyliśmy jakiś niewielki napis i weszliśmy do środka. Okazało się, że była to włoska restauracja prowadzona przez… Japończyków. Dlatego była połączona z barem sushi. Oprócz nas było chyba jeszcze ze dwóch klientów, więc kiedy kelner zaprowadził nas na pięterko, mieliśmy je całe dla siebie. Japoński włosko-angielski był przezabawny, ale jakoś udało nam się dogadać i po chwili czekaliśmy już na jedzenie. Czekaliśmy dość długo, ale nie przeszkadzało nam to szczególnie – cieszyliśmy się, że cokolwiek znaleźliśmy. W końcu Tina i ja dostałyśmy gnocchi, które prawdopodobnie były identyczne jak te, które można dostać w Lidlu, bo widocznie włoska kuchnia nie była ich mocną stroną i sięgali po paczkowane jedzenie. Za to rodzice dostali prawdziwe, świeże sushi, które na dodatek podano w zjawiskowy sposób. Poukładanie na drewnianych statku, cieszyło nie tylko podniebienie, ale też oczy. Było to coś niespotykanego, więc byliśmy bardzo zadowoleni z obiadu.
W drodze powrotnej, błogo rozleniwieni, snuliśmy się powoli z powrotem w kierunku samochodu. W pewnej chwili mijaliśmy jakąś elegancką imprezę, gdzie ludzie w strojach wieczorowych ustawili się w kolejce do wejścia, a kelnerzy krążyli wśród nich i rozdawali szampana. Później najwięcej naszej uwagi skupiła grupka całkiem nieźle wyglądających chłopaków, którzy szli mniej więcej równo z nami. Od czasu do czasu wyprzedzaliśmy się wzajemnie. Rzucali nam zainteresowane spojrzenia, my odwdzięczałyśmy się tym samym. Trwało to jakieś 15 minut, aż w końcu oni poszli prosto, a my skręciłyśmy w lewo. Koniec włoskiego romansu. Rodzice uznali, że wypiszą szybko kartki, bo akurat byliśmy pod główną pocztą, więc dałam im długopis, po czym wraz z Tiną poszłyśmy pod naszą ulubioną fontannę, gdzie zbierały się grupki młodzieży, zakochane pary i sprzedawcy kwiatów. Chwilę cieszyłyśmy oczy tym, jak sztuczne światło odbijało się w spadającej wodzie, ale wreszcie wróciłyśmy do rodziców. Pojechaliśmy na statek.
Chociaż mieliśmy wstać bardzo wcześnie, razem z tatą zeszłam do statkowej siłowni. Mówiąc ,,siłownia” mam na myśli taką klasyczną siłownię z bieżnią, sztangami itd. Bo na statku ,,siłownia” oznacza najczęściej miejsce, gdzie jest silnik. Tak więc zeszliśmy kilka pięter w dół i spotkaliśmy kilku członków załogi. Tata założył się z trzecim mechanikiem i jeszcze jednym panem, że jeśli wygrają z nami w piłkarzyki, to będą mieli wolną sobotę, a jeśli przegrają, będą musieli pracować w niedzielę. Tak więc stawka była wysoka.
Na początku panowie byli chyba nieco zestresowani, bo mieli wybór: albo przegrają z dziewczyną, albo wygrają z szefem. Z jednej strony trochę ujma na honorze, z drugiej – mogli podpaść. Ale później chyba udzieliły im się normalne sportowe emocje i starali się z całych sił. Niestety, roznieśliśmy ich w pył. I to nawet wtedy, gdy przeszłam na pozycję, w której słabiej grałam i starałam się im pomagać. Ale Panowie, jeśli to czytacie, to wiedzcie, że to żaden wstyd z nami przegrać! Kilka lat temu spędziliśmy sześć tygodni ćwicząc z innymi marynarzami, a wtedy gra była w trudniejszych warunkach, bo bujało nami na wszystkie strony i piłeczka latała, gdzie chciała. ;)
Później mówiłam tacie, że i tak powinien dać im wolną sobotę, ale go nie przekonałam. Później zjedliśmy gotowane ziemniaczki i poszliśmy spać. Poniżej macie filmik z Master Chiefem Mechanikiem i jego daniem dnia. ;)
***
Pobudka o piątej rano nie należała do łatwych i przyjemnych, tak jak i schodzenie z torbami po śliskim trapie podczas deszczu. Wtedy jeszcze nie padało bardzo mocno, ale gdy tylko ruszyliśmy autostradą w kierunku Mediolanu, robiło się coraz gorzej. Tata prowadził, więc dość szybko posuwaliśmy się naprzód. Na autostradzie nie było wielu samochodów, a że jechaliśmy tą drugą, prostą stroną, nie musieliśmy zwalniać na górskich ścieżkach. Wycieraczki pracowały na najwyższych obrotach, mijane przez nas pola były pozalewane, a ciemne chmury zdawały się nie mieć końca. Mimo to wszystko było pięknie.
Pięknie aż do czasu, gdy podjechaliśmy do bramek na autostradzie. W Genui tata przez przypadek przejechał bramką dla tych, którzy mają wykupiony abonament czy coś w tym stylu, więc nie mieliśmy bileciku. Czasem wypożyczalnie mają odgórnie opłacone przejazdy autostradami, więc podjechaliśmy do bramki dla samochodów z abonamentem, ale ta się nie otworzyła. Wtedy tata wrzucił wsteczny bieg i podjechał do innej bramki. Dobrze, że było wcześnie i nikt za nami nie zdążył stanąć… Kobieta w budce wyciągnęła rękę po bilecik.
- No właśnie tu mamy problem… Bo widzi pani, nie mamy bileciku. W wypożyczalni powiedzieli nam, że autostrady są opłacone, a tu się nam bramka nie otwiera, to i sama pani rozumie… - tata mówiła bardzo przekonującym tonem.
- A skąd jedziecie?
- Z Genui.
- Si, si. – Kobieta nabiła w kasie nasz bilecik, czyli 9 euro, bez żadnej kary za brak papierka, po czym… otworzyła nam bramkę i życzyła szerokiej drogi! Tak więc odjechaliśmy, nie zapłaciwszy ani eurocenta. Ujęła nas ta włoska postawa – u nas pewnie by nam dorzucili ze dwie stówki kaucji, a tu puścili nas całkiem za darmo. Oczywiście nie zachęcamy do próbowania tego samemu, ale jeśli kiedyś znajdziecie się w podobnej sytuacji… Wiecie, co macie robić. ;)
Im bliżej byliśmy Mediolanu i lotniska, tym więcej aut mijaliśmy na drodze. Bez żadnych zakłóceń udało nam się jednak dojechać na czas i mieliśmy nawet chwilę na kawę. Tata wysadził nas przy wejściu i pojechał zaparkować, a my znalazłyśmy małą lotniskową kawiarenkę. Kawa i croissanty z dżemem, do tego ostatnie pogaduszki, uściskanie taty na pożegnanie i już stałyśmy przy bramkach bezpieczeństwa. Za nimi przeszłyśmy dość długimi korytarzami, mijając fantastyczną miniaturkę katedry Duomo zrobioną z Lego.
Kilkanaście minut później siedziałyśmy już na pokładzie samolotu i ze zdziwieniem patrzyłyśmy na butelkę wody, o której Tina zapomniała i której nie wyrzuciła, a która przeszła przez kontrole bezpieczeństwa bez problemu – rzecz nie do pomyślenia w Polsce, a co dopiero w Stanach! Z radością stwierdziłyśmy, że są jeszcze normalne kraje, gdzie butelka wody nie robi z ciebie terrorysty. Oczywiście są kraje jak Brazylia czy Tunezja, gdzie można przewieźć butelkę nitrogliceryny i szansa, że ktoś cię złapie, jest niewielka, ale to już inna historia…
Tak więc wracałyśmy do domu. Międzylądowanie we Frankfurcie. Zauważyłyśmy, że busy przewożące pasażerów zabawnie się przechylają w stronę, z której będzie się wysiadać, co było fajne. Miło było też usłyszeć rozmowy po rosyjsku i w jakimś azjatyckim języku, zobaczyć Japonkę w maseczce na twarzy, zostać pokierowanym przez dwoje Niemców w odpowiednią stronę – organizacja na tym lotnisku jest naprawdę niezła. Znowu była darmowa kawa, Wi-Fi połączyło się automatycznie i bez wpisywania żadnych haseł. Przejechałyśmy tęczowym korytarzem. Kupiłyśmy prezenty świąteczne dla babć oraz czekoladki i likiery z Mozartem jako prezent urodzinowy dla Blanki. Czyli, krótko mówiąc, byłyśmy gotowe do powrotu.
Około godziny czekałyśmy na nasz samolot, a później długo siedziałyśmy w busie, czekając na jakiegoś zagubionego pasażera. Zafundowano nam przejażdżkę turystyczną po lotnisku – przejechaliśmy co najmniej ze 3-5 kilometrów, bo lotnisko faktycznie jest wielkie i podróż z terminala na terminal może zająć chwilę. Lot do Wrocławia był krótki i przyjemny, a na miejscu nie miałyśmy kłopotów z bagażem, wszystko doleciało. Na oparach paliwa dotoczyłyśmy się na stację benzynową i później spokojnie wróciłyśmy do domu.
Wieczorem zadzwoniłyśmy do taty. Okazało się, że dopiero chwilę wcześniej wrócił na statek. Po naszym wylocie tak bardzo lało, że w górach zaczęły schodzić lawiny błotne i w pewnych miejscach jechało się jednym pasem, bo trzeba było usuwać kamienie z drogi. A gdy tata dotarł już do Genui i miał zamiar oddać samochód na tamtejszym lotnisku, okazało się to niewykonalne. Genua była zalana. Woda cofnęła się z morza, a do tego spływała strumieniami z gór i w efekcie nie można było dojechać na lotnisko. Gdy kilka godzin później się to wreszcie udało, bo poziom wody nieco opadł, tata miał problem z powrotem na statek, bo nie jeździły żadne autobusy, a jedyna (!) taksówka podjeżdżała co jakieś 15 minut i zabierała kolejne grupki Francuzów, którzy przed chwilą wylądowali i czekali na transport do swoich hoteli. Tak więc tata wybrał się na spacer. Siedmiokilometrowy spacer w deszczu, który potrafił sparaliżować całe miasto. I chociaż po powrocie na statek powinien być wściekły, on wesoło stwierdził, że nasz przyjazd był super i musimy częściej wpadać.
Bo faktycznie, wyjazd był super. Nie był zaplanowany, nie był może w stu procentach udany, pogoda momentami nie dopisywała, a w kilku miejscach pocałowałyśmy klamki… Ale było super. Bo skoro nic nie było planowane, to nie było też wielkich rozczarowań. Bo wszystko działo się spontanicznie, a dzięki temu zobaczyliśmy więcej, niż zobaczylibyśmy z najlepszym przewodnikiem. A jeśli nie więcej, to chociaż inaczej.
***
Mówi się, że podróże kształcą. Czego nauczyłam się podczas tego wyjazdu?
v Warto kupować bilety lotnicze w dwie strony – może to kosztować mniej niż bilet w jedną!
v Nawet jeśli jest na to niewiele czasu, lepiej jest już w domu znaleźć sobie hotel – w przeciwnym razie szuka się go, zamiast wykorzystać czas na zwiedzanie;
v Nawet jeśli nie macie ochoty na kanapkę w samolocie, weźcie ją – czasem gastrofaza napada człowieka o trzeciej nad ranem, a innym razem można kanapkę podarować komuś w potrzebie;
v Lepiej nie nawiązywać jakiegokolwiek kontaktu (nawet wzrokowego) z ulicznymi sprzedawcami, u których nie chce się niczego kupować – będą łazić za wami, aż coś kupicie;
v W wypożyczalni samochodowej poproście, aby zapisano wam kwotę, jaką będziecie musieli zapłacić i niech obok tej kwoty zostanie również zapisana waluta – Avis oszukał nas w ten właśnie sposób. Myślałyśmy, że facet podaje nam ceny w euro, a później z konta ściągnięto nam tyle samo, ale w funtach (skąd pomysł kasowania Polaków we Włoszech w funtach?!);
v Jeśli parkometr nie czyta biletu – omińcie szlaban;
v Jeśli na autostradzie nie otwiera się szlaban – rozmawiajcie z paniami w budkach;
v Jeśli pojawia się szansa wyjazdu – nie szukajcie na siłę wymówek, tylko biegnijcie się pakować!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz