tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

czwartek, 26 lutego 2015

Koncert braci Solli-Tangen w Larviku (w Norwegii)

           Z góry uprzedzam, że ten post piszę z perspektywy fanki, więc opis wieczorów może się części wydać dziwny, ale to dzięki byciu fanką zwiedziłam kawał świata i mam materiał do pisania. Także przygotujcie się na opis dwóch świetnych koncertów w uroczej norweskiej miejscowości - Larviku. Chociaż miały one miejsce w lipcu zeszłego roku, wracam do nich teraz, bo jeden z wykonawców właśnie dziś świętuje swoje urodziny. Teraz wszyscy bierzemy kubeczki z herbatą w dłonie i pijemy za zdrowie Emila Solli-Tangena! Skål!


Minęło zaledwie kilka dni od powrotu ze Stanów, a znowu przyszło mi pakować walizki. No, może po prostu przepakować, bo przez całe wakacje walizka była pełna i gotowa do wyjazdów. Wróciliśmy do Polski w niedzielę wieczorem, a już w środę odebraliśmy z tatą Blankę, która przyjechała do nas na dwa dni. W piątek miałyśmy lecieć do Norwegii.
                Po tak długim wyjeździe trochę nie chciało mi się ruszyć z domu i wolałabym zostać na urodzinowym grillu u kolegi, zamiast znowu się szlajać po świecie, ale wszystko było już opłacone, więc trzeba było lecieć. Tina została w domu, a Blankę i mnie czekał bardzo intensywny weekend. Jechałyśmy na dwa koncerty dwóch cudownych norweskich braci. Braci Solli-Tangen, bardzo znanych w Norwegii tenorów, z których starszy brał udział w Eurowizji w 2010 roku.
                W piątek przed trzynastą wskoczyłyśmy do auta i tata podrzucił nas do Wrocławia na lotnisko. Miałyśmy jeszcze chwilę do odlotu, więc tata upewnił się, że nie musiałyśmy się już w żaden sposób odprawiać, po czym poszliśmy do baru na piętrze, gdzie dostałyśmy barszcz z uszkami i zapiekankę, którą się podzieliłyśmy. Tata kazał nam jeść, a sam poszedł przestawić samochód. Dobrze nas wyczuł – byłyśmy tak podekscytowane, że gdyby nam nie kupił jedzenia, to pewnie byśmy nie pamiętały o obiedzie.
                Tata wrócił i odprowadził nas do bramek, po czym się oddalił, a my wrzuciłyśmy torby na taśmę, wyjęłyśmy kosmetyczki i zadowolone chciałyśmy przejść przez bramkę.
                - Jeszcze buty proszę ściągnąć… - pouczył mnie młody strażnik.
                - A tak z ciekawości… - zaczęłam, rozpinając paski. – Co można przemycać z sandałach?
                - Oj, proszę pani! Wszystko! Trotyl! Nóż! Wszystko! – Strażnik uśmiechnął się ironicznie. Pierwszy raz spotkałam na lotnisku strażnika z poczuciem humoru! Takiego, który widział, że te procedury są przesadzone! Uwierzyłam w ludzkość.
                Do odlotu zostało jeszcze czterdzieści minut, więc niespiesznie znalazłyśmy nasze wyjście (które głos z głośników nazywał ,,gejtem”, co doprowadzało mnie do szału) i przeszłyśmy się po sklepikach. Ceny większości rzeczy były zawyżone, ale dopiero gdy zobaczyłyśmy spódnicę stylizowaną na spódnicę Cleo, jęknęłyśmy. Kosztowała 250 zł. Zawróciłyśmy i udałyśmy się na poszukiwania piwa, które chciałam sprezentować braciom - smakoszom tego trunku. Nie było wielkiego wyboru, bo jedynie w jednej restauracji je sprzedawano. Kupiłam półlitrową Warkę i 0,3 l Żywca, za co zapłaciłam 28 zł. Cóż, lotnisko. Wepchnęłam butelki do torby i poczułam, że jej pasek zaczyna mi się wżynać w ramię. Szybko poszłam z Blanką do sklepu z książkami, gdzie Blanka znalazła otwieracz z napisem ,,Polska” i uznała, że nada się na prezent dla starszego z braci. Dla młodszego miała już inny prezent. Uznałyśmy, że takie drobiazgi będą miłym gestem.
                Ustawiłyśmy się w kolejce do wyjścia, pokazałyśmy bilety i przeszłyśmy do autobusu, który podwiózł nas do samolotu. Zajęłyśmy miejsca blisko przedniego wyjścia, wrzuciłyśmy torby do luku bagażowego i patrzyłyśmy, jak polskie pola znikają pod chmurami, które oślepiały nas swym blaskiem. Trochę czytałyśmy, trochę gadałyśmy, trochę jadłyśmy… A pod nami zaczynały rysować się norweskie krajobrazy. Niewielkie fiordy wżynały się w ląd, lasy otaczały połacie pól, przy których rysowały się czerwone stodoły i drewniane domki.


                Byłam w Norwegii wiele razy, ale za każdym razem jestem tym krajem oczarowana. Przeżyłam tam sporo przygód, więc zawsze wracam z sentymentem i ze świadomością, że pewnie znowu będzie działo się coś ciekawego. Tak było i tym razem.
                Dokładnie dzień przed naszym przylotem, norweska pani premier ogłosiła, że na norweskie lotniska najprawdopodobniej jest planowany atak terrorystyczny. Napięcie było wyczuwalne – tuż po wyjściu z samolotu musiałyśmy pokazać dokumenty policjantowi, co nigdy wcześniej się nie zdarzało. Norwegia nie jest w Unii, ale w strefie Schengen tak, więc zazwyczaj nic się nie sprawdza na wjeździe. Pan policjant zagadał do mnie po norwesku, czego oczywiście nie zrozumiałam, więc szybko odeszłam. Blanka liczyła, że i do niej zagada w tym języku, przygotowała sobie odpowiedź… Ale do niej odezwał się już po angielsku, ku jej wielkiemu niezadowoleniu.
                Minęłyśmy sklepy bezcłowe, wyszłyśmy z lotniska i wsiadłyśmy do darmowego autobusu, który podwiózł nas na stację kolejową. Byłyśmy nieco skołowane, bo nie wiedziałyśmy dokładnie, w którą stronę mamy jechać i do którego pociągu wsiąść, więc Blanka zapytała jakąś dziewczynę o wskazówki. Byłyśmy zestresowane, bo do koncertu miałyśmy jakieś 2,5 godziny, a tkwiłyśmy na stacji i pociąg miałyśmy dopiero za 40 minut. Przy okazji topiłyśmy się jak lody we Włoszech, bo było ponad 30 stopni, a my miałyśmy na sobie długie spodnie (mama twierdziła, że na pewno będzie tam chłodniej niż w Polsce…). Nagle na horyzoncie pojawił się pociąg, którego nie było w rozkładzie. Jechał w odpowiednią stronę, ale nie wiedziałyśmy, gdzie się zatrzymuje. Mimo to zastosowałyśmy się do słów Magdaleny Czapińskiej, prekursorki polskiego nurtu YOLO, od której pożyczyła je później Maryla Rodowicz, i wsiadłyśmy do pociągu byle jakiego.
                Kiedy pani konduktor do nas podeszła, kupiłyśmy bilety ulgowe (które mimo to kosztowały mniej więcej 60 zł za kilkadziesiąt minut jazdy) i zapytałyśmy, czy pociąg zatrzymuje się na naszej stacji. Okazało się, że tak. Ale musiałyśmy uważać, żeby jej nie przegapić, bo na ekranach wyświetlały się opóźnione informacje, a zegar pokazywał zupełnie inną godzinę niż w rzeczywistości. W końcu naszym oczom ukazało się miasteczko, początkowo wyglądające na przemysłowe, później zaś na typowo norweskie: drewniane domki piętrzące się na wzgórzach z jednej strony pociągu, z drugiej zaś strony – kończący się w tym miejscu fiord.
                Wyskoczyłyśmy z pociągu i z mapą w ręku ruszyłyśmy przed siebie na poszukiwanie hotelu. Najpierw szłyśmy główną drogą, było nawet nieźle. Ale później skręciłyśmy w prawo, w lewo i zaczęłyśmy piąć się pod najbardziej stromą górkę, na jakiej chyba można zbudować drogę… Prawdopodobnie nawet czarny szlak na Śnieżkę jest łagodniejszy. Nie wiem, ale jeśli doda się do bardzo stromej trasy długie spodnie, 33 stopnie i ważącą niemal 10 kg torbę, która wbija się w ramię, jakby grawitacja chciała ją wciągnąć aż do jądra ziemi… Nie jest dobrze. A jeśli do tego jeszcze doda się pomylenie trasy, to już można równie dobrze położyć się na drodze i poczekać na rozjechanie przez samochody, które jakimś cudem dawały radę poruszać się po tej trasie. Weszłyśmy już prawie na sam szczyt naszej górki, kiedy w końcu spotkałyśmy kogoś, kto mógł nam powiedzieć, gdzie powinnyśmy iść. Wcześniej miasto było dziwnie opustoszałe, spotykałyśmy wyłącznie samochody. Okazało się, że nie zabłądziłyśmy za bardzo, więc, po wysłuchaniu miłego Norwega i zastosowaniu się do jego wskazówek, pięć minut później dotarłyśmy do naszego hotelu.
                Weszłyśmy na dziedziniec. Pomyślałam, że nie jest to taki hotel, w jakim zwykle się zatrzymujemy, ale przynajmniej cena była niższa. Był to stary budynek, zbudowany na planie litery U. Recepcja była po środku, więc tam się skierowałyśmy. Właściciel obiektu, pan w średnim wieku, nie chciał od nas dokumentów i powiedział, że możemy zapłacić, kiedy będziemy chciały. Zupełnie inaczej niż w sieciowych hotelach w Norwegii, gdzie najczęściej płaci się z góry. Pan powiedział nam, jak trafić do naszego pokoju i wręczył nam klucz z wielkim drewnianym brelokiem, więc poszłyśmy do windy i na drugim piętrze, idąc ciemnym i wąskim korytarzem, znalazłyśmy nasze drzwi.



                Pokoik był skromny, mniej więcej jak pensjonaty w Rewalu, ale byłyśmy przeszczęśliwe, że w nim jesteśmy. Rzuciłyśmy torby i padłyśmy na łóżka. To była trudna przeprawa, ale dotarłyśmy. Dziękowałyśmy losowi za ten wcześniejszy pociąg, bo na szukanie hotelu straciłyśmy trochę czasu, a koncert był coraz bliżej. A tak, szczęśliwym trafem zdążyłyśmy nawet wziąć prysznic, ubrać się w sukienki i jakoś umalować. Spakowałyśmy nasze maleńkie torebeczki (które jak torebka Hermiony pomieściły więcej, niż się spodziewałyśmy) i ruszyłyśmy na spotkanie panów, których widziałyśmy (ja niecały, Blanka ponad) rok temu.
                Droga w dół okazała się równie trudna, co w górę, bo chociaż nie miałyśmy już ciężkich toreb, to w naszej naiwności ubrałyśmy buty na obcasie (oprócz nich miałyśmy tylko sandały, a że skarpetki do sukienki nie pasują… :P ). Blanka była dzielna i pokonała najostrzejsze zejście, trzymając się ścian mijanych budynków, ale ja stwierdziłam, że chcę być na koncercie, a nie w szpitalu, więc zdjęłam buty i pokonałam ten odcinek na bosaka, nie zważając na niewielkie kamyczki.

Tu nie wygląda tak groźnie, ale naprawdę była to stroma górka.

                        Przeszłyśmy przez skrzyżowanie, minęłyśmy rondo i naszym oczom ukazał się piękny budynek domu kultury Bølgen. Nowoczesny, idealnie wkomponowany w otoczenie – woda i słońce odbijały się w jego przeszklonych ścianach, a dach wyglądał jak falujące morze – od razu nas zaczarował. Zachwycone, weszłyśmy do środka. Stanęłyśmy w długiej kolejce i kupiłyśmy butelkę Fanty Exotic (napoju, który zawsze jest z nami w Norwegii). Poczekałyśmy, aż zacznie się sprawdzanie biletów i wraz z tłumem emerytów, w większości ubranych na biało, zajęłyśmy miejsca na widowni.



                Ach, co to były za miejsca! Blanka kupiła bilety z dużym wyprzedzeniem, więc siedziałyśmy w pierwszym rzędzie, bardzo blisko środka. Okazało się, że scena nie była na żadnym podwyższeniu, więc siedziałyśmy centralnie przed stojakami na mikrofony. Zrobiło nam się gorąco na myśl o tym, że nasze obiekty westchnień będą stać jakieś trzy metry od nas. W końcu wszyscy zajęli miejsca, światła przygasły, a na scenę weszły skrzypaczki oraz pianista. Razem zagrali medley melodii klasycznych i współczesnych, co wspaniale brzmiało i wprowadzało w nastrój koncertu. Niektóre z granych utworów przywoływały cudowne wspomnienia z poprzednich koncertów w Norwegii, więc z zapartym tchem czekałam na pojawienie się braci Solli-Tangen na scenie.
                Po mniej więcej czterech minutach usłyszałyśmy ich głosy. Śpiewali „O sole mio”, ale nigdzie ich nie widziałyśmy. W końcu spojrzałyśmy w górę, na widownię. Schodzili, jeden po naszej lewej, drugi po prawej, majestatycznie krocząc w rytm operowej pieśni. W końcu stanęli na scenie, aby odśpiewać ostatnie linijki. Z dumą rozejrzeli się po sali i powitali publiczność. Piosenki przeplatali chwilami zabawnych pogaduszek, a ja starałam się wyłapać pojedyncze słowa. Blanka trochę mi tłumaczyła, chociaż za bardzo tego nie potrzebowałam, bo i tak świetnie się bawiłam – wystarczyło patrzenie na ich przystojne twarze i od razu wiedziałam, kto komu dogryza. Same ich miny tak mnie bawiły, że już po chwili rozbolały mnie policzki, a pod koniec koncertu nie mogłam się już śmiać, tak bolały mnie żebra.
                Ale najważniejszą część koncertu stanowiły, oczywiście, wykonywane utwory. Panowie zabrali nas w swą muzyczną podróż do operowych Włoch i Niemiec, jazzowej Ameryki i nastrojowej Norwegii. Cztery języki, ich dwóch, a piosenek chyba z piętnaście. Każda mogła oczarować na swój sposób. Niektóre wywoływały śmiech, inne łzy wzruszenia, a kilka głupawy, zakochany uśmiech na twarzy. Ja oczywiście zachwycałam się starszym Didrikiem, Blanka młodszym Emilem, ale musiałyśmy przyznać, że obaj byli wspaniali. Emil wydawał się bardziej zestresowany, co normalne, bo nie jest jeszcze tak bardzo doświadczony i zawsze sprawia wrażenie tego bardziej nieśmiałego. Utalentowani, zabawni, a do tego jeszcze bardzo przystojni. Oglądanie takich ludzi na scenie to była czysta przyjemność.
                Moje ulubione utwory wymienię w kolejnej notce, kiedy też umieszczę nagrania z koncertu, ale jeden moment podczas tego piątkowego koncertu prawie przyprawił mnie o atak serca. Przy czwartej piosence, gdy Emil śpiewał „I Wonder Who’s Kissing Her Now”, w pewnym momencie skierował się w stronę publiczności, szukając partnerki do tańca. Wcześniej wielokrotnie mówiłam Blance, że weźmie ją na scenę i faktycznie, zbliżał się w naszą stronę, wyciągnął rękę… Ale do kobiety siedzącej tuż obok Blanki! „Nie ta, ta obok!”, krzyczałam w myślach, ale było już za późno. Emil z gracją prowadził kobietę w średnim wieku i obracał ją w walcu. Po chwili na scenę wpadł Didrik i odbił bratu partnerkę. Nieco byłam rozczarowana, że Emil nie zauważył Blanki, ale i tak uśmiechałam się szeroko, bo wybrana kobieta wyglądała na zauroczoną.
                Koncert skończył się zdecydowanie za szybko. Panowie zaśpiewali „Time to Say Goodbye”, fragmenty czego możecie zobaczyć tutaj, po czym ukłonili się kilkukrotnie i zniknęli. My zaś nie wiedziałyśmy, co z sobą zrobić, bo chciałyśmy ich gdzieś złapać i porozmawiać, ale nie wiedziałyśmy, gdzie będą. Zwykle jesteśmy dobrze poinformowane, bo są z nami inne fanki, wszystko się ustala... Ale to na koncertach Alexandra Rybaka, nie braci Solli-Tangen. Tutaj byłyśmy same.


                Zauważyłyśmy tatę chłopaków wraz z ich psiakiem, którego znamy z Instagrama. Wyszłyśmy na zewnątrz, gdzie emeryci w białych i pomarańczowych spodenkach rozmawiali ze znajomymi. Ciekawe było to, że wielu starszych panów nosiło kolorowe rurki. Już widzę, jak nasi panowie się tak ubierają... Większość publiczności stanowili ludzie znacznie starsi od nas, ale jesteśmy już do tego przyzwyczajone. Norweska młodzież nie szaleje na punkcie śpiewaków operowych i skrzypków, w przeciwieństwie do nas. W końcu zauważyłyśmy, że w środku zebrało się kilka osób, dostrzegłyśmy wśród nich braci. Faktycznie, Didrik z Emilem stali przy niewielkim stoliku i rozmawiali z jakimiś sympatycznymi staruszkami.
                - Hei, jenter! – zawołał Didrik, rozpromieniając się na nasz widok. Wraz z bratem byli zachwyceni tym, że przyjechałyśmy na ich koncert, bo nieczęsto mają zagranicznych gości. Spędziliśmy razem jakieś 15-20 minut, bo nikt nam nie przeszkadzał – podeszłyśmy jako ostatnie, więc mieli dla nas czas i chętnie go nam poświęcili. Było to spotkanie pełne wpadek i niezręczności, Blanka mówiła mieszanką norweskiego i angielskiego, ja (ku wielkiemu zdumieniu Blanki) zapoznałam się z dziewczyną Didrika, która stała obok nas i nikt nie zwracał na nią uwagi, a Emil wygadał się, że śledzi dość dokładnie nasze profile na Facebooku.
                - Widziałem, że przyleciałyście na Torp, ale nie wiedziałem, że na nasz koncert! – oznajmił z uśmiechem. - I widziałem, że nie spodziewałyście się takiej pogody.
- Tak, przyleciałyśmy jakieś dwie godziny temu, później szukałyśmy hotelu, a jeszcze jest tu tak gorąco, a my się źle spakowałyśmy, no ale jakoś udało nam się… dotrzeć… na koncert – gadałam, co mi ślina na język przyniesie, ale w końcu straciłam wątek, bo wszyscy na mnie patrzyli, chociaż wcześniej rozmawiałam tylko z Didrikiem.
- Bardzo jest gorąco, a skoro źle się spakowałyście, to pewnie jutro ruszycie na zakupy, co? – rzucił Didrik.
- Taaaaak, pewnie taaaaak… - powiedziałam, chociaż w myślach krzyczałam coś w stylu ,,Chłopie, oszalałeś? Tutaj nawet cola jest droga!”.
- Emil. a wiedziałeś, że Blanka mówi po norwesku? - dziwił się Didrik.
- No jasne, że wiedziałem! - Emil znowu zaszpanował znajomością naszych facebookowych wpisów.
Kupiłyśmy nowe płyty Didrika, dostałyśmy autografy z dedykacją (nie musiałyśmy nawet przypominać mu naszych imion, bo pamiętał), głaskałam ich psiaka i było tak sielsko, że kiedy Emil powiedział, że żałuje, że nie wiedział o tym, że byłyśmy w pierwszym rzędzie, bo mógłby nas wziąć do tańca, od razu wypaliłam:
- Ale dalej możesz! Jutro też będziemy, znowu w pierwszym rzędzie! Blanka byłaby zachwycona!
Emil uśmiechnął się szeroko i jeszcze przez chwilę rozmawialiśmy.



W końcu się rozstaliśmy – oni poszli przodem, my chwilę jeszcze kręciłyśmy się koło domu kultury, żeby dać im spokój i nie wpaść gdzieś na nich. Następnie przeszłyśmy się nadbrzeżem, gadając jak najęte i analizując każdą minutę koncertu. Blanka chciała mnie zabić za to, że wspomniałam Emilowi o jej chęci tańca z nim. Ale przed wyjazdem założyłyśmy się o drinka, że ją weźmie na scenę, więc w sumie walczyłam o swoje... ;)
Miasteczko było bardzo spokojne, zaledwie kilka osób spacerowało drewnianą promenadą. Poszłyśmy w stronę restauracji, gdzie grano muzykę na żywo i przez chwilę stałyśmy nieopodal, słuchając zespołu i przyglądając się wodzie falującej w świetle zachodzącego słońca.



 Zauważyłyśmy, że dwóch gości, wyglądających na imigrantów z Bliskiego Wschodu, się koło nas kręci, więc postanowiłyśmy wrócić pod dom kultury, ale oni ruszyli za nami. Próbowali do nas zagadać po norwesku, ale nie reagowałyśmy, więc próbowali jeszcze po angielsku i francusku.
- Sorry, stary, nie rozumiem cię! – rzuciłam do jednego z nich po polsku.
- Ruskie, ruskie! – zawołali i mówili po rosyjsku. Dalej szłam w zaparte, mówiąc, że ich nie rozumiem. – Party? Party? Gdzie party? – pytali, a ja machnęłam ręką w stronę restauracji i znowu nie zwracałam na nich uwagi. W końcu dali nam spokój.  


Robiłyśmy zdjęcia pod domem kultury, gdy podjechał samochód i grupka chłopaków pytała, czy mamy ochotę do nich dołączyć, bo jadą na imprezę… Odmówiłyśmy, chociaż byli bardzo zabawni. Pomyślałam, że Norwedzy są wyjątkowo bezpośredni i w sumie było to dość sympatyczne z ich strony.




Było już po 23, kiedy słońce wreszcie zaszło – lato w Norwegii jest cudowne, tak długo jest jasno! Postanowiłyśmy wrócić do hotelu. Dopiero wtedy emocje opadły i poczułyśmy, jak głodne i zmęczone jesteśmy. Zjadłyśmy trochę zapasów, które zapakowała nam mama, przegadałyśmy kolejne dwie godziny i zasnęłyśmy od razu po położeniu się do łóżek. 

Ciąg dalszy nastąpi... w sobotę. Będą nagrania, trochę więcej zdjęć i niespodziewane zwroty akcji. Uzbrójcie się w cierpliwość!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz