Zastanawialiście się kiedyś, jak
wygląda życie na statku? Pewnie nie – kto normalny by o tym myślał, kiedy jedyną
perspektywą przebywania dłużej na morzu jest dryfowanie na dmuchanym materacu
albo przejazd gdzieś promem... A tymczasem statki do bardzo ciekawe byty. Każdy
statek to jakby małe królestwo z własnymi zasadami i hierarchią. Ponad
dwudziestką facetów zarządza dwóch władców: kapitan i chief. A nasz tata jest
właśnie tym drugim.
Wjechaliśmy
na teren portu i tym razem żadna babka z lizakami nam nie machała. Podjechaliśmy
do szlabanu, gdzie tata był już umówiony ze strażnikiem, który wpuścił nas bez
sprawdzania dokumentów i wychodzenia na zewnątrz. Typowa włoska dokładność ;) W
innych krajach zwykle trzeba mieć przepustki i pokazywać dokumenty, bo porty to
miejsca dość niebezpieczne – wszędzie kręcą się dźwigi, przenoszą ciężkie
ładunki… No i można przypadkiem oberwać kontenerem ważącym kilkaset kilogramów.
Zawsze
w porcie czuję się trochę jak na placu zabaw – często z kontenerów powstają
labirynty, jest mnóstwo miejsca do biegania… Tina chciała wziąć deskorolkę i w
sumie miałaby gdzie pojeździć. Ale padał deszcz, więc, po zaparkowaniu tuż przy
statku, wyskoczyłyśmy z auta, uściskałyśmy tatę i wyjęłyśmy walizki. Tata wziął
walizki Tiny i mamy, mama wzięła moją torebkę i powoli zaczęliśmy się wspinać
po trapie. Trap to te schody, które rozkłada się ze statku na ląd. Są dość
zabawne, bo między stopniami widać wodę pod wchodzącym, a jeśli wchodzi się w
kilka osób i tupie się miarowo, trap zaczyna się bujać (tak jak mosty podczas przemarszu wojsk w dawnych czasach). Dlatego ja zwykle
czekam, żeby wchodzić samotnie albo w towarzystwie najwyżej jednej osoby. Bo
łapania poręczy się nie poleca: często jest ona umazana smarem i zakurzona,
więc średnia to przyjemność. Wejście na pokład i wdrapanie się piętro wyżej, by
wejść do środka tzw. nadbudówki to był dopiero pierwszy etap naszej męki z
bagażami, bo tata mieszka na bodajże dziewiątym piętrze. Przeszliśmy obok
kuchni i klatką schodową z wąskimi stopniami tuptaliśmy dalej. Wkrótce tata
nieco opadł z sił, ale dzielnie się nie zatrzymywał i nie dał sobie pomóc. Mamę
złapała zadyszka, a moje ręce prawie odpadły od wciągania walizki. Tymczasem
Tina wskakiwała stopień po stopniu i nabijała się z nas, ile wlezie. Po drodze
spotkaliśmy kilku marynarzy, a kolejnych dwóch wpadło się przywitać, gdy już
dotarliśmy do kabiny taty.
Mieliśmy
jakieś pół godziny do kolacji, więc tata zaprezentował nam wszystkie smakołyki,
które dla nas przygotował.
-
I mam jabłka. Polskie! I mam jogurty. Polskie! I nawet masełko mam polskie! –
pokazywał z dumą, a my z rozbawieniem nie tłumaczyłyśmy mu, że jeszcze nie
zdążyłyśmy się stęsknić za polskim jedzeniem.
-
Doritos! – krzyknęłam na widok najlepszych chrupek, jakie było mi dane jeść.
Uzależniają, ale są pyszne. Akurat za nimi zdążyłam się stęsknić.
-
Mam ich więcej! – powiedział tata i otworzył szafę, gdzie na dnie leżało chyba
z dziesięć paczek do wyboru. Byłyśmy pod wrażeniem, ale tata już otwierał
kolejną szafę. – A tutaj mam jeszcze trzy, ostatnio schowałem przed mamą! –
wyjaśnił konspiracyjnym szeptem, kiedy mama poszła do łazienki. Już
wiedziałyśmy, że z tego wyjazdu wrócimy okrągłe jak pączki.
Na
statku śniadania są o ósmej, obiad o dwunastej, a kolacja o osiemnastej.
Zeszłyśmy na dół i usiadłyśmy przy okrągłym stole. Statkową hierarchię widać i
tutaj: są dwie mesy, a nawet w tej kapitańskiej są dwa stoły, przy których
siada się w zależności od swojej funkcji. Trochę jak na stołówkach szkolnych w
amerykańskich filmach (,,Ty tu nie siedzisz, tu siedzą sportowcy!”). Pan
kucharz został przez tatę poinstruowany, co może gotować, więc ze smakiem
zjadłyśmy kurczaka. Bo kolacja na statku to taki drugi obiad.
Wieczór
minął bardzo spokojnie, obejrzeliśmy chyba ze trzy filmy i zdjęcia
z Mediolanu. Później tata zaprowadził nas do innej kabiny, równie wielkiej jak
jego, gdzie miałyśmy spać. Oczywiście nie było to łatwe, bo Tinie zachciało się
śpiewać i przez dobrą godzinę była DJ-em i piosenkarką równocześnie. Oczywiście
śpiewałam razem z nią, ale w końcu udało nam się zasnąć.
***
Zostałyśmy
obudzone przed dziesiątą. Tata wpadł do nas jak radosna rusałka i oznajmił, że
zaraz dostaniemy jajecznicę. Gdy poszłyśmy do kajuty rodziców, dostałyśmy
pyszne śniadanie z deserem. Obejrzałyśmy ,,Killera”, znowu śmiejąc się do
rozpuku. Przez okno co jakiś czas zerkałyśmy na to, co działo się na pokładzie.
Podpłynął do nas bardzo drogi jacht i szykowano się do ładowania go na statek.
Było to skomplikowane przedsięwzięcie, bo trzeba było umocować specjalne pasy
pod jachtem, a to wymagało pracy płetwonurków. Gdy pasy były już umocowane i
dźwig był gotowy do podnoszenia jachtu, do statku stojącego obok podpłynął mały holownik
(statek pomagający m.in. w cumowaniu) i uruchomił silnik, przez co jego śruba
kierowała strumień wody… prosto w jacht. Nie dało się wtedy podnieść okrętu.
Tata nie był zadowolony, bo musiał być w pracy do czasu, aż jacht zostanie
wyciągnięty z wody. Włosi odpowiedzialni za załadunek się nie spieszyli i
więcej patrzyli, niż robili.
Około
czternastej uznaliśmy, że czekanie jest bez sensu i wybraliśmy się na spacer po
statku. Taki spacer to zawsze mała przygoda – trzeba przeskakiwać różne liny,
wspinać się po drabinkach, przeskakiwać nad głębokimi szczelinami i balansować
na wąskich stalowych konstrukcjach. To też odgrywanie scen z ,,Titanica” i łapanie Tiny, która beztrosko (żeby nie
powiedzieć ,,bezmyślnie”) siada na barierkach, za którymi jest
kilkunastometrowa przepaść z taflą wody na dole.
To też wdychanie zapachu smaru, oleju i innych obrzydliwych substancji - jedne z moich ulubionych zapachów!Tym razem dodatkową atrakcją
byli Włosi, którzy pracowali na brzegu i co chwilę do nas machali.
(Dzień dobry, to nasz statek)
(Tina zmęczona ciężką pracą)
Stanęliśmy nieopodal miejsca, gdzie miał zaparkować jacht. Marynarze już planowali sobie na nim niesamowite sesje zdjęciowe z drinkami z palemką, ale okazało się, że dwie osoby z załogi jachtu mają płynąć z nimi na Malediwy i pilnować skarbu jakiegoś bogacza, który już się wygrzewał na egzotycznych wyspach i czekał na swoje cacko. Załoga jachtu chodziła po nim boso, taki był czysty. W przeciwieństwie do Władysława Orkana, na który miał trafić. Musiałyśmy wszędzie wspinać się w rękawiczkach.
(Nawet kanapy wyglądały na warte tysiące... Bogactwo!)
(Romantycznie - w tle kontenery i widok na Apeniny)
(Oni nie wiedzieli...)
(I jeszcze więcej kontenerów!)
-
Chodźcie, bo przez rajstopy Tiny chłopaki się nigdy nie skupią – powiedział
tata i zarządził odwrót. Pojechaliśmy do miasta.
Na
bramie znowu przepuścił nas ten sam przystojniak. Nie wiedzieliśmy dokładnie,
gdzie chcemy jechać, więc tata zaufał swojej pamięci – kiedyś już zwiedzał to
miasto. Po kilkunastu minutach zaparkowaliśmy obok jakiegoś hotelu, unikając
naganiaczy zapraszających na swój parking. Byliśmy na turystycznym nadbrzeżu.
Była mniej więcej piętnasta, ale kiedy weszliśmy na pasaż handlowy, wszyscy
właśnie zamykali swoje sklepiki. Na szczęście pan w lodziarni pracował dłużej i
po chwili spacerowaliśmy po deptaku, wcinając gałki o, nareszcie, typowym
włoskim rozmiarze XXL.
Przeszliśmy obok statku, który wykorzystał Roman
Polański w swoich ,,Piratach”. Chociaż może użycie słowa ,,wykorzystać” w
połączeniu z Romanem Polańskim nie jest zbyt fortunne… Po prostu ten statek
zagrał w jego filmie. Był spory, zdobiły go drewniane rzeźby… Ale wydawał się
karykaturą prawdziwego pirackiego statku, bo figury był nieco przerysowane. No bo spójrzcie na tego ziomeczka...
Tata zapytał, czy chcemy go zwiedzić, ale wiem, że w duszy modlił się, żebyśmy
nie chciały. No i nie chciałyśmy – mieszkałyśmy przecież na dużo ciekawszym
okręcie!
Przespacerowaliśmy
się wśród palm do końca promenady, po czym skierowaliśmy się w stronę miasta.
Weszliśmy między budynki i chodziliśmy wąskimi uliczkami w górę i w dół, a ja
byłam coraz bardziej zakochana w tym mieście. Nie było nowoczesne, nie było
idealne… Miało swój klimat. Na prawie każdym najmniejszym nawet placu stał
jakiś kościółek lub kapliczka, wcinając się między budynki mieszkalne. Tuż obok
suszyło się pranie wywieszone na sznurkach za oknem. Budynki były stare, nieco
podniszczone, ale kiedyś musiały wyglądać niesamowicie – widać było zdobienia
sprzed kilkuset lat.
Te
wąskie uliczki i stare kamienice kojarzyły się z Wenecją, ale na szczęście nie
było tu tłumów turystów – tylko my i mnóstwo Włochów wokół. Panował klimat
spokojnego rozluźnienia, nikt się nigdzie nie spieszył, każdy załatwiał swoje
sprawy bez stresu… Miło było spacerować w takiej atmosferze. Bawiły nas reakcje
ludzi na rajstopy Tiny, które powodowały oglądanie się przechodzących facetów,
zaciekawione spojrzenia kobiet… Jeden dziadziuś szedł i aż się zatrzymał, żeby
się przyjrzeć. Nikt się nie czaił, każdy zerkał bez skrępowania – zupełnie
inaczej niż u nas. Więc Tinie też to nie przeszkadzało. Beztrosko wskakiwała na
murki, robiła zdjęcia i szukała restauracji.
Tylko tata nie mógł się pogodzić z tym, że jacyś mężczyźni oglądają się
za jej małą córeczką.
(Pan w tle obczaja Martynka, już zawsze będzie obczajał)
Tina
z tatą poszli do jakiegoś muzeum w poszukiwaniu łazienki, a my z mamą
obserwowałyśmy przechodzących Włochów i dalej nie mogłyśmy się nadziwić temu,
że nigdzie się nie spieszą. Tina wróciła i powiedziała, że wewnątrz jest Wi-Fi,
więc przez trzy minuty ogarnęłyśmy wiadomości i powiadomienia, po czym
odłożyłyśmy telefony i z zachwytem przyglądałyśmy się jednemu z najpiękniejszych
placów, jakie w życiu widziałam. Fontanna w centrum, bogate i odrestaurowane
budynki wokół, a wszystko to zalane promieniami listopadowego słońca… Było
pięknie. Spędziliśmy tam chwilę. Obserwowałyśmy przystojnych Włochów obok nas i
małego berbecia grającego w piłkę tuż pod fontanną.
Obeszliśmy
plac, zobaczyliśmy pomnik Giuseppe Garibaldiego (działacza na rzecz
zjednoczenia Włoch w XIX wieku), minęliśmy operę (czy każde włoskie miasto ma
operę?) i zawróciliśmy, bo zaczynało się ściemniać i ochładzać, a tata
oczywiście nie wziąć żadnej bluzy. Szukaliśmy miejsca, gdzie moglibyśmy coś
zjeść, bo chociaż obiad był smaczny, to dawno poszedł już w niepamięć. Okazało
się, że znalezienie jakiejkolwiek restauracji w Genui wcale nie jest takie
proste. Już chyba łatwiej znaleźć włoską restaurację w dowolnym polskim
mieście. Poszliśmy inną trasą, niż ta, którą przyszliśmy, mijaliśmy przeurocze
sklepiki i antykwariaty, później przeszliśmy się nawet jakimiś szemranymi
uliczkami, gdzie sprzedawali chińskie bibeloty, ale nigdzie nie było nic do
jedzenia. W końcu postanowiliśmy wrócić nad wodę i tam dość szybko trafiliśmy
do miejsca zwanego Eatalia. Przezroczystą windą wjechaliśmy na najwyższe
piętro, przy okazji mając okazję zobaczenia pięknego widoku z góry. Kiedy weszliśmy
do środka, okazało się, że ta restauracja to bardziej sklep spożywczy – tylko
kilka stolików stało przy szklanej ścianie.
-
Pizza? Tak, robimy pizzę, ale dopiero od siódmej wieczorem! – pracownik był
rozbawiony naszym pytaniem. – To Włochy, tu się je później! – dodał, ale po
chwili rzucił na pocieszenie, że możemy kupić sobie pizzę z lodówki i nam ją
podgrzeją. Nie o to nam chodziło, więc zjechaliśmy na dół i zaszliśmy do lokalu
obok. I tam widać było, że to nie był jeszcze czas jedzenia – tylko przy jednym
stoliku siedzieli ludzie. Mimo to mogliśmy zamówić pizzę, a chwilę po złożeniu
zamówienia dostaliśmy bułeczki i długie paluszki, które niby można dostać też w
Polsce, ale które dla mnie i dla Tiny chyba na zawsze będą symbolem restauracji
we Włoszech.
Znowu pracowali tam sami mężczyźni, którzy dobrze się prezentowali
na tle największego wyboru trunków i kolorowego szkła, jaki w życiu widziałam.
Zjedliśmy pizzę, a Tina spaghetti, więc zadowoleni wyszliśmy na promenadę. W
restauracji słabo łapało Wi-Fi, więc spróbowaliśmy szczęścia w McDonaldzie, ale
mieli tam dziwne zasady związane z podawaniem numeru telefonu, a polskich
numerów system nie akceptował. Tak więc usiedliśmy pod palmą i (tak jak wszyscy
wokół nas) podczepiliśmy się do Internetu Eatalii. Owszem, możemy powiedzieć,
że jesteśmy lekko uzależnione, ale tym razem to tacie zależało na połączeniu
się ze światem – może to robić tylko w portach, a kolejny miał odwiedzić
dopiero za tydzień.
Był
środek listopada, a my siedzieliśmy w letnich ubraniach i czuliśmy tylko lekki
chłodny wietrzyk. Nad nami palmy rozkładały swe liście, a morze tuż obok było
niesamowicie spokojne. Nawet to, że rodzice nie mogli znaleźć parkometru i szlaban
nie chciał się podnieść, nie zepsuło nam humorów. Tata po prostu stwierdził, że
to kolejna włoska ,,maniana” i objechał szlaban, przeciskając się jak węgorz
wśród sardynek. Udało się, czyli Włochom wcale nie zależało na zapłacie za
parking, prawda? Mogli przecież zrobić porządny szlaban…
-
Stacja benzynowa.
-
Dzięki, Krzysiek – mruknęłam, gdy wracaliśmy na statek, mijając tłumy Włochów
na skuterach i jednego w dziwnym trójkołowym autku. Znowu wpuścił nas ten sam przystojniak (czy on nigdy nie śpi?) i przeszlibyśmy na statek bez problemu, gdyby nie napatoczył się jakiś facet w kasku.
- Tak nie przejdziecie! Trzeba mieć kaski i kamizelki!
- Daj spokój, człowieku, wcześniej jakoś nie trzeba było!
- Kim pan w ogóle jest?
- Chiefem na tym statku. To niech pan mi lepiej powie, kim pan jest, że się pan tak rządzi!
W końcu zostaliśmy zawróceni do punktu kontroli. Przystojniak (8/10 w mojej skali, więc baaardzo wysoko, ale Tina określiła go mianem Wikinga...) był nieco zdziwiony i stwierdził, że nie ma dla nas kasków ani kamizelek. Poczekaliśmy pięć minut, ważniak sobie poszedł, przystojniak uśmiechnął się na pożegnanie i mogliśmy wejść na statek. Po drodze minęliśmy załogę jachtu - dopiero teraz udało się załadować go na pokład - mniej więcej siedem godzin po zaplanowanej godzinie. A następnego dnia miał być strajk pracowników portu, co bardzo ucieszyło tatę.
- W takim razie jutro możemy zmyć się stąd na calutki dzień! - oznajmił radośnie, po czym włączył nam ,,Chłopaki nie płaczą".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz