Ranek przywitał nas deszczem.
Tina tradycyjnie nie zwlekła się na śniadanie i nie przekonały jej nawet moje
namowy, gdy wróciłam do niej i opowiadałam o bogactwie czekającym na dole. Bo
naprawdę było bogato. Bułeczki, chleb i croissanty piętrzyły się obok Nutelli,
dżemów i miodu. Różne owoce, jogurty, soki, płatki i sucharki bezglutenowe –
wszystko to było w zasięgu ręki. A obok stały patery z kilkoma rodzajami
ciasta. Oczy nie mogły się zdecydować, zjadłyby wszystko… Ale mózg zdecydował
się na croissanta i sałatkę owocową, a później na ciasto. Kelnerka przyniosła cappuccino
z piękną pianką i było cudownie. Nawet deszcz nie mógł mi zepsuć humoru, bo
siedziałam tyłem do okna i obserwowałam dwóch Polaków, którzy przyszli na
śniadanie. Gdy pyszne wypieki zniknęły z mojego talerza, zrobiłam Tinie bułkę z
Nutellą i wróciłam do pokoju.
Moja
siostra, o dziwo, już nie spała! Była zajęta układaniem włosów. Kiedy się ogarniała,
ja wrzucałam pierwszą ,,włoską” notkę tutaj. Musiałyśmy się już spakować, więc
trzy razy obeszłyśmy wszystkie pomieszczenia i sprawdziłyśmy, czy wszystko zabrałyśmy.
Przy okazji zgarnęłam długopis z szafki nocnej i cukierki z szafki obok kanapy –
długopis, bo zawsze zabieram długopisy z hoteli jako pożyteczną pamiątkę, a
cukierki… Bo po prostu były dobre.
Jakoś
upchnęłyśmy się z walizkami do maleńkiej windy i zwróciłyśmy karty do pokoju.
Oddałyśmy bagaże do przechowalni, dostałyśmy karteczkę z numerem jako
potwierdzenie i wyszłyśmy z hotelu. Już kilka metrów dalej, otwierając
pospiesznie parasole i wchodząc w kałuże, wiedziałyśmy, że czeka nas ciężka
przeprawa. Wybierałyśmy się do kościoła Santa Maria delle Grazie, gdzie
chciałyśmy zobaczyć Ostatnią Wieczerzę Leonarda da Vinci, którego obecność czuć
było na każdym kroku – wszędzie widać było o nim wzmianki, zapraszano do muzeów mu poświęconych… Nic w tym dziwnego, w końcu to tu mieszkał i tworzył. Droga
nie była zbyt skomplikowana, zaledwie kilka zakrętów i skrzyżowań, nieco ponad
kilometr wędrówki. Idąc w deszczu mogłyśmy przyjrzeć się miastu na spokojnie.
Na ulicach nie było oprócz nas zbyt wielu turystów. Nawet mieszkańców było
niewielu. Ludzie zapewne byli w pracy albo chowali się przed deszczem. Prawie
pustymi uliczkami (gdzie nawet samochody zdarzały się sporadycznie) szłyśmy,
zaglądając do małych sklepików i uroczych kawiarenek, przed którymi stały miski
z wodą dla psów.
Zaglądałyśmy
też do budynków. I nie mówię o tym, że chodziłyśmy od bramy do bramy i
zerkałyśmy do środka. W centrum Mediolanu jest wiele budynków, które wyglądają
na bardzo stare. Utrzymane w stylu renesansu (a prawdopodobnie w większości
pochodzące z tamtego okresu), zapraszają do środka, pokazując fragmenty
dziedzińców skrytych wewnątrz. Szerokie bramy pozwalają na przyjrzenie się
takim placom, wokół których pną się budynki przypominające pałacyki. Sporo
zdobień, zadaszone loggie otaczające dziedzińce, różne malowidła – wszystko to
świadczy o tym, jak bogaci ludzie kiedyś mieszkali w tej okolicy. Kilkaset
metrów stąd mieli swój zamek Sforzowie (ci od Bony), a biorąc pod uwagę fakt,
że to właśnie dla nich pracował Leonardo i to dzięki Bonie renesans dotarł do
nas… Nie mogłoby być inaczej – architektura tego miejsca robi wrażenie.
Gdy dotarłyśmy
do placu, na którym mieści się słynny kościół, zdziwiłyśmy się, że nie ma tam
tłumu turystów, a do środka można wejść bez żadnej opłaty. Uznałam to za ładny
gest ze strony Włochów – nie zbierali pieniędzy za wejście do świątyni, co zdarza
się w niektórych polskich kościołach. W środku panował półmrok i cisza,
nieliczni wierni pogrążeni byli w modlitwie, a kilka osób podziwiało obrazy. Z
bijącym sercem rozglądałam się po murach, obejrzałam wszystkie obrazy i freski…
Ostatniej Wieczerzy nie było.
- Może zabrali
ją do renowacji czy coś? – zastanawiała się Tina, gdy sprawdziłyśmy już każdą
możliwą powierzchnię.
- Martynek,
ale to fresk jest… - stwierdziłam zdezorientowana.
Wyszłyśmy z kościoła, który
i bez tego malowidła warty jest zobaczenia. Zauważyłyśmy, że ludzie wciąż
wchodzą i wychodzą z pomieszczenia po naszej prawej stronie. Postanowiłyśmy to
sprawdzić. Okazało się, że to tam właśnie powinnyśmy szukać śladów Leonarda.
Obraz nie znajduje się w samym kościele, a w refektarzu klasztoru. A żeby się tam
dostać, trzeba było kupić bilet. Przy wejściu starsza pani dała nam worki na
parasolki, żebyśmy nie zachlapały najprawdopodobniej zabytkowej podłogi.
Stanęłyśmy w kolejce. Okazało się, że przed nami stały dwie Polki i pytały o
to, co i my chciałyśmy wiedzieć. Po chwili były dumnymi posiadaczkami dwóch
biletów po 6,50 euro sztuka i godziną zwiedzania wyznaczoną na 13:40.
Spojrzałyśmy na zegarek – było po jedenastej. Niestety, włoska siesta w
Mediolanie zaczyna się chyba nieco wcześniej niż w innych miastach. Podjęłyśmy szybką decyzję: nie było
sensu czekać, a wracanie później też za bardzo nie wchodziło w grę, bo
musiałyśmy dotrzeć do Genui jeszcze przed statkową kolacją. Pomachałyśmy
duchowi Leonarda na pożegnanie i skierowałyśmy się w stronę, z której przyszłyśmy,
bo w planach miałyśmy jeszcze zobaczenie La Scali.
Deszcz zacinał
coraz mocniej, a ja czułam, że w trampkach Tiny rozwijają się już dwa małe
ekosystemy wodne, więc zdecydowałyśmy się na taksówkę. 3,50 euro płaci się za
samo trzaśnięcie drzwiami, a za jakieś 15 minut jazdy zapłaciłyśmy w sumie 7
euro. Po drodze mijałyśmy jeszcze więcej majestatycznych budynków z
dziedzińcami, jeszcze więcej kawiarenek i sklepów. Zauważyłyśmy, że w
Mediolanie pełno jest sklepików wyspecjalizowanych tylko w jednej dziedzinie:
były osobne sklepy z kapeluszami, ubrankami dla piesków, rękawiczkami,
torebkami, paskami – każdy maleńki, ale oferujący wielki wybór tego, w czym się
specjalizował. Nie tak jak u nas, gdzie wszędzie można dostać wszystkiego po
trochu.
Okazało się,
że La Scala jest tuż obok katedry Duomo, którą widziałyśmy poprzedniego dnia. Budynek
jednej z najsłynniejszych oper świata nie wyróżnia się za bardzo wśród
mediolańskiej zabudowy. Wygląda niepozornie w porównaniu z operami w Sydney czy
Oslo. Spróbowałyśmy wejść do środka. Stanęłyśmy w przedsionku pełnym
pozłacanych elementów. Dwa lustra po obu stronach korytarza wydłużały optycznie
pomieszczenie. Oprócz nas kręciły się tam jeszcze dwie osoby, które wyglądały na równie
zdezorientowane. Byłam pewna, że gdzieś można wejść i pozwiedzać, ale nigdzie
nie było informacji. Zerknęłyśmy przez uchylone drzwi – w sali obok kręciło się
wiele osób. Wyszłyśmy i ruszyłyśmy na poszukiwania jakichś kas biletowych czy
znaków. Trafiłyśmy do sklepu z pamiątkami. Miły pan powiedział nam, że owszem,
jest muzeum opery, ale wejść tam można… o 13:40. Znowu. Nie wiem, co to za
miejscowy zwyczaj, ale za zwiedzanie podziękowałyśmy i obejrzałyśmy jedynie
asortyment sklepu, gdzie wszystko było związane z operą – magnesy, zeszyty,
etui na tablety, płyty… [Blaniu, chciałam Ci coś tam kupić na urodziny, ale
skupili się tam głównie na włoskich twórcach, więc Mozarta nie było L].
- W takim
razie może pójdziemy na kawę? Może tam? – Tina wskazała ręką uliczkę po drugiej
stronie placu. Poszłyśmy tam i z zaskoczeniem odkryłyśmy, że trafiłyśmy do
bardzo popularnego miejsca w Mediolanie, które przewija się na połowie
pocztówek. Galleria Vittorio Emanuele II to jedno z najstarszych na świecie
centrów handlowych. W zasadzie wygląda jak dwie krzyżujące się ze sobą uliczki.
Tyle że te uliczki osłania szklany dach, a zamiast kostek brukowych chodzi się
po pięknej, kolorowej posadzce. Podobno to właśnie temu obiektowi zawdzięczamy
sformułowanie ,,galeria handlowa”. Nad ,,skrzyżowaniem” góruje imponująca
kopuła, poniżej której znajdują się obrazy przywodzące na myśl starożytny Rzym.
Sklepy znajdują się na najniższych piętrach, a nad nimi są chyba jeszcze ze
trzy piętra z bogato zdobionymi ścianami, balkonikami i oknami. Co tam jest? Między
innymi siedmiogwiazdkowy (!) hotel Town House Galleria. Teoretycznie hotele
mogą mieć najwyżej pięć gwiazdek, ale te jeszcze lepsze, naprawdę luksusowe, nagradza się siedmioma gwiazdkami i tak właśnie jest tutaj. Hotel działa od
2007 roku. Jedna noc kosztuje tam 1200-2200 złotych, jeśli strony internetowe
nie kłamią. Przynajmniej wiadomo, że wstaniemy rano i nie zobaczymy za oknem
deszczu. ;) Prawdopodobnie nocują tam ludzie, którzy mają mnóóóóśtwo pieniędzy.
Tak jak mnóstwo trzeba ich mieć, żeby zrobić
tu zakupy. W Gallerii możemy znaleźć crème
de la crème świata mody: Prada, Versace i inne sławy mają tu swoje sklepy,
do których wchodzą nieliczni, bo ceny z pewnością mogłyby zdeptać stylowym
obcasem niejednego turystę.
W tak luksusowym miejscu można zjeść w najlepszych
restauracjach, np. w Biffii Caffe założonej w 1867 roku przez cukiernika
władcy. Jak można się spodziewać, nie znajdzie się tam McDonalda. Ale, o dziwo,
działał on tam przez 20 lat! Zamknięto go w 2012 roku, gdy nie przedłużono
umowy na wynajem lokalu, co wiązało się z pozwami sądowymi i tego typu zabawą...
Ale w ciągu ostatnich kilku godzin działalności McDonald rozdawał jedzenie za
darmo i uszczęśliwił ponad 5000 klientów! Teraz jednak wołowinę zje się w
Gallerii tylko w droższych lokalach. A najbardziej z wołowiną kojarzy się tu…
mozaika. A dokładniej - żółty byk. Istnieje przesąd, że kto stanie na
genitaliach byka (nie pytajcie mnie, co oni brali…) i obróci się wokół własnej
osi, ten będzie miał szczęście. Druga wersja mówi, że trzeba byka w to miejsce
pocałować… Na szczęście nie wiedziałam o tym zwyczaju, bo wolałabym nie drażnić
żadnego rogacza, nawet kamiennego. Podobno to miejsce jest już tak wyślizgane,
że nie widać, co się całuje. To chyba i dobrze…
Okazało się,
że Galleria łączy Piazzę della Scala i Piazzę Duomo, więc przez przypadek
trafiłyśmy pod katedrę. Miałyśmy jeszcze chwilkę, więc postanowiłyśmy wejść do
środka. Wstęp jest darmowy, a panowie przy wejściu sprawdzają torebki bez
większego przejęcia, więc po chwili patrzyłyśmy na prawie 700 lat historii. Ile
tam się musiało kiedyś dziać! Śluby, chrzty, pogrzeby… Tyle radości i dramatów
rozgrywało się w jednym miejscu.
- Czemu
szepczesz, Pszemełkę? – Tina mówiła tylko odrobinę ciszej niż zwykle. W sumie
sama nie wiem, po co szeptałam, bo wokół ludzie również rozmawiali półgłosem.
Mrok, blask świec, gotyckie witraże pełne brutalnych scen z Biblii… Wszystko to
nadawało pewnego mistycyzmu i przytłaczało.
Chodziłam ze wściekle
różową papierową bransoletką za 2 euro – moją przepustką do legalnego robienia zdjęć.
Tina chciała zapalić jedną z wąskich świeczek, których całe pudła stały obok
świeczników.
- Tu jest
napisane, że trzeba wrzucić 80 centów… Masz pieniążka? – Nie zraziła się, kiedy
zaprzeczyłam. - Myślisz, że mogę rzucić polskie?
- A wrzuć… Będą
mogli wymienić, jak będą im potrzebne.
Moneta opadła
na dno puszki z ogłuszającym brzękiem. W rzeczywistości pewnie nie było tak
głośno, ale w ciszy katedry brzmiało to jak wystrzał z armaty. Siostra z
namaszczeniem odpaliła świeczkę i szukała dla niej wolnego miejsca.
- A pomodliłaś
się w jakieś intencji? – spytałam, szczerze zaciekawiona.
- Tak.
- A w jakiej?
- Nie powiem
ci…
I dalej nie
wiem. Mam tylko nadzieję, że się jej spełni. No chyba że modliła się o rychłe przejęcie
spadku po mnie. Wtedy wolałabym jednak, żeby się nie udało.
Poszłyśmy
dalej, przyjrzałyśmy się dokładnie ołtarzowi i sporej ambonie, po czym wędrowałyśmy
do wyjścia prawą nawą. Przy ścianach stały tam szklane sarkofagi z ciałami najważniejszych
biskupów.
- Eeeee,
założyli im maski i rękawiczki… Bez sensu, nic nie widać… A może są święci i
się nie rozkładają? Jak ten jeden papież… Ale bez sensu, że tego innego nie
kanonizowali, bo podrapał trumnę od wewnątrz, co nie?
- Trochę
bardziej mnie przeraża, że podrapał tę trumnę… - Wzdrygnęłam się na samą myśl.
- O, ten nie
ma rękawiczki… Trochę strasznie… - Patrzyłyśmy na suchą rękę, w zasadzie na kości
obciągnięte sczerniałą skórą. – Mateuszowi by się spodobało, trochę jak jego
zajęcia w prosektorium.
Chociaż nie
bardzo miałyśmy na to ochotę, opuściłyśmy katedrę i rozłożyłyśmy parasole.
Ruszyłyśmy przez plac, skacząc przez kałuże. Tina szła przodem, więc kiedy
wpadła w wodę do kostek, ja zwinnie ominęłam to miejsce i mogłam się z niej
nabijać do woli. Oczywiście nie przyznawałam się, że jej buty są mokrzejsze od kałuży,
do której wpadła.
Przed deszczem
uciekłyśmy do eleganckiej kawiarni z kryształowym żyrandolem i złoceniami oraz
pięknymi ciastkami na wystawie. Oczywiście nasze latte macchiato, tiramisu i
lody (takie włoskie zamówienie!) były dużo droższe, niż normalnie, ale trzeba
się było z tym pogodzić – Mediolan to drogie miasto. A chociaż porcje nie były
zbyt duże, to było smacznie i ciepło, bo tuż obok nas jeden z kelnerów włączył
lampę grzewczą. Zauważyłyśmy, że nigdzie nie ma kelnerek – chyba we Włoszech
karmienie to męski biznes. J
Musiałyśmy
wracać po walizki, ale po drodze do hotelu wstąpiłyśmy do jednego ze sklepów,
gdzie kupiłam cudowne kwieciste gumiaki i resztę drogi przemierzyłam w
nich. Już żadne kałuże mi nie przeszkadzały i szło się dużo lepiej.
W hotelu
recepcjonistka wysłała kogoś po nasze walizki i zamówiła nam taksówkę.
Skoczyłyśmy do łazienki, nie było nas może dziesięć minut, a kiedy
zapakowałyśmy się do czekającego na nas samochodu, okazało się, że na liczniku
było już 6,50, bo czas oczekiwania też sobie liczą. Później kierowca zafundował
nam przejażdżkę okrężną drogą. Przynajmniej tak podejrzewamy, ale ciężko to stwierdzić, bo wiele uliczek
jest tam jednokierunkowych albo wyłączonych z ruchu. Podjechałyśmy do biura
wypożyczalni samochodów Avis.
Okazało się,
że wybór miałyśmy niewielki – dokładnie dwa samochody. Jeden tak mały, że
walizki by się do niego nie zmieściły (jakieś czikłeczento w holenderskim gazie), a drugi spory, ale droższy niż te, które
oferowano nam poprzedniego dnia. Facet powiedział, że w innym biurze mają
jeszcze coś nieco mniejszego, ale przeliczyłyśmy to sobie i kiedy pomyślałyśmy
o tym, ile wyniesie nas kolejna taksówka i ile czasu stracimy, wzięłyśmy Forda S-Maxa. Zrezygnowałyśmy natomiast z nawigacji i postanowiłyśmy zaufać naszej, chociaż
czasami dostawała świra. Po załatwieniu formalności wpakowałyśmy walizki do
bagażnika i wskoczyłyśmy do auta. Czekał nas kolejny etap podróży.
Wyjazd z
miasta był najtrudniejszy i nieco stresujący, bo na wielu drogach nie było
wymalowanych pasów i tam, gdzie ja stworzyłabym jedynie dwa, ludzie jechali trzema. Szalone ronda, nerwowi kierowcy i spokojny głos Krzysztofa Hołowczyca,
którym przemawiała do nas nawigacja. Ale nawigacja zwariowała: na początku
pokazywała nam wszystkie hotele, restauracje, stacje benzynowe, szpitale… No
wszystko po prostu. Kropek było tyle, że zasłaniały wyrysowaną trasę. W końcu
jednak udało nam się wjechać na autostradę i kropki pojawiały się
sporadycznie.
- Stacja
benzynowa – mówiła nawigacja.
- Dzięki,
Krzysiek.
Mknęłyśmy
autostradą A7, wycieraczki walczyły z deszczem, a za oknami widziałyśmy zalane
pola. Musiało padać już od dobrych kilku dni. Później wjechałyśmy w Apeniny i
zrobiło się jeszcze gorzej – nie dość, że padało, to jeszcze lasy parowały i
było mgliście. Ale też pięknie. Stare, często podupadłe budynki wcinały się w
strome zbocza, miejscami widać było konstrukcje przypominające akwedukty, a
rzeki wyglądały na wzburzone deszczem.
- Stacja
benzynowa.
- Dzięki,
Krzysiek.
Autostrada
robiła się coraz bardziej kręta, prędkość ograniczono do 80 km/h. Pasy
prowadzące w drugą stronę biegły inną trasą, która wyglądała na prostszą. My
natomiast pięłyśmy się coraz wyżej, zjeżdżałyśmy w dół, mijałyśmy nieliczne
tunele i hamowałyśmy na zakrętach. Czułyśmy się jak na Przełęczy Kowarskiej, a
mimo to droga nadal nazywała się autostradą. W pewnym miejscu musiałyśmy
zwolnić i zjechać na lewy pas, bo prawy zablokowała mała lawinka – kamienie się
osunęły, ciągnąc za sobą fragment ogrodzenia. Panowie w odblaskowych strojach
usuwali przeszkodę z drogi.
- Stacja
benzynowa.
- Dzięki,
Krzysiek, ale tu naprawdę nie ma nigdzie żadnej stacji – sprzeczałam się z
nawigacją, kiedy byłyśmy już bardzo blisko. Na szczytach gór widziałyśmy jakieś
zameczki, góry nadal były wysokie i gdy zostało nam do przejechania 10 km,
zaczęłam się zastanawiać, gdzie my właściwie jedziemy. Góry i port morski? To
normalne w Norwegii, ale nie spodziewałam się, że również we Włoszech się
zdarza.
- Stacja
benzynowa.
- Cholera,
Krzysiek, lepiej mów, gdzie mamy zjeżdżać!
Wjechałyśmy do
Genui, zapłaciłyśmy 9 euro za przejazd autostradą i, zgodnie ze wskazówkami nawigacji i drogowskazów kierujących nas
na porto,
trafiłyśmy na ruchliwą drogę i skręciłyśmy w lewo.
-
Jesteś u celu. Prowadził cię Krzysztof Hołowczyc.
-
Dzięki, Krzysiek.
Nasza
radość nie trwała zbyt długo, bo jakaś babeczka z kolorowymi lizakami machała
na nas, że mamy zawrócić. Posłuchałyśmy jej, bo pomyślałyśmy, że skręciłyśmy
zbyt wcześnie. Okazało się, że był to jednak właściwy zjazd. Zanim odnaleźliśmy
się z tatą, minęło kolejne czterdzieści minut, objechałyśmy okolicę trzy razy i
stałyśmy na mikroskopijnej stacji benzynowej (tym razem Krzysiek nic nie mówił).
-
Widzicie latarnię morską i taki niebieski szklany budynek?
-
Widzimy. Z tej samej strony, co ty. Jesteśmy na stacji.
-
Na stacji? Ok, idę na stację… - Tata starał się nas odnaleźć, ale trafił inną
stację. Jeszcze raz objechałyśmy kilka budynków i wreszcie zobaczyłyśmy
machającą postać. Z ulgą wpuściłyśmy tatę do środka i odetchnęłyśmy. Od tej
pory to on przejmował dowodzenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz