tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Deszczowy Mediolan i droga do Genui

              Ranek przywitał nas deszczem. Tina tradycyjnie nie zwlekła się na śniadanie i nie przekonały jej nawet moje namowy, gdy wróciłam do niej i opowiadałam o bogactwie czekającym na dole. Bo naprawdę było bogato. Bułeczki, chleb i croissanty piętrzyły się obok Nutelli, dżemów i miodu. Różne owoce, jogurty, soki, płatki i sucharki bezglutenowe – wszystko to było w zasięgu ręki. A obok stały patery z kilkoma rodzajami ciasta. Oczy nie mogły się zdecydować, zjadłyby wszystko… Ale mózg zdecydował się na croissanta i sałatkę owocową, a później na ciasto. Kelnerka przyniosła cappuccino z piękną pianką i było cudownie. Nawet deszcz nie mógł mi zepsuć humoru, bo siedziałam tyłem do okna i obserwowałam dwóch Polaków, którzy przyszli na śniadanie. Gdy pyszne wypieki zniknęły z mojego talerza, zrobiłam Tinie bułkę z Nutellą i wróciłam do pokoju.


                Moja siostra, o dziwo, już nie spała! Była zajęta układaniem włosów. Kiedy się ogarniała, ja wrzucałam pierwszą ,,włoską” notkę tutaj. Musiałyśmy się już spakować, więc trzy razy obeszłyśmy wszystkie pomieszczenia i sprawdziłyśmy, czy wszystko zabrałyśmy. Przy okazji zgarnęłam długopis z szafki nocnej i cukierki z szafki obok kanapy – długopis, bo zawsze zabieram długopisy z hoteli jako pożyteczną pamiątkę, a cukierki… Bo po prostu były dobre.
                Jakoś upchnęłyśmy się z walizkami do maleńkiej windy i zwróciłyśmy karty do pokoju. Oddałyśmy bagaże do przechowalni, dostałyśmy karteczkę z numerem jako potwierdzenie i wyszłyśmy z hotelu. Już kilka metrów dalej, otwierając pospiesznie parasole i wchodząc w kałuże, wiedziałyśmy, że czeka nas ciężka przeprawa. Wybierałyśmy się do kościoła Santa Maria delle Grazie, gdzie chciałyśmy zobaczyć Ostatnią Wieczerzę Leonarda da Vinci, którego obecność czuć było na każdym kroku – wszędzie widać było o nim wzmianki, zapraszano do muzeów mu poświęconych… Nic w tym dziwnego, w końcu to tu mieszkał i tworzył. Droga nie była zbyt skomplikowana, zaledwie kilka zakrętów i skrzyżowań, nieco ponad kilometr wędrówki. Idąc w deszczu mogłyśmy przyjrzeć się miastu na spokojnie. Na ulicach nie było oprócz nas zbyt wielu turystów. Nawet mieszkańców było niewielu. Ludzie zapewne byli w pracy albo chowali się przed deszczem. Prawie pustymi uliczkami (gdzie nawet samochody zdarzały się sporadycznie) szłyśmy, zaglądając do małych sklepików i uroczych kawiarenek, przed którymi stały miski z wodą dla psów.
Zaglądałyśmy też do budynków. I nie mówię o tym, że chodziłyśmy od bramy do bramy i zerkałyśmy do środka. W centrum Mediolanu jest wiele budynków, które wyglądają na bardzo stare. Utrzymane w stylu renesansu (a prawdopodobnie w większości pochodzące z tamtego okresu), zapraszają do środka, pokazując fragmenty dziedzińców skrytych wewnątrz. Szerokie bramy pozwalają na przyjrzenie się takim placom, wokół których pną się budynki przypominające pałacyki. Sporo zdobień, zadaszone loggie otaczające dziedzińce, różne malowidła – wszystko to świadczy o tym, jak bogaci ludzie kiedyś mieszkali w tej okolicy. Kilkaset metrów stąd mieli swój zamek Sforzowie (ci od Bony), a biorąc pod uwagę fakt, że to właśnie dla nich pracował Leonardo i to dzięki Bonie renesans dotarł do nas… Nie mogłoby być inaczej – architektura tego miejsca robi wrażenie.
Gdy dotarłyśmy do placu, na którym mieści się słynny kościół, zdziwiłyśmy się, że nie ma tam tłumu turystów, a do środka można wejść bez żadnej opłaty. Uznałam to za ładny gest ze strony Włochów – nie zbierali pieniędzy za wejście do świątyni, co zdarza się w niektórych polskich kościołach. W środku panował półmrok i cisza, nieliczni wierni pogrążeni byli w modlitwie, a kilka osób podziwiało obrazy. Z bijącym sercem rozglądałam się po murach, obejrzałam wszystkie obrazy i freski… Ostatniej Wieczerzy nie było.
- Może zabrali ją do renowacji czy coś? – zastanawiała się Tina, gdy sprawdziłyśmy już każdą możliwą powierzchnię.
- Martynek, ale to fresk jest… - stwierdziłam zdezorientowana. 
Wyszłyśmy z kościoła, który i bez tego malowidła warty jest zobaczenia. Zauważyłyśmy, że ludzie wciąż wchodzą i wychodzą z pomieszczenia po naszej prawej stronie. Postanowiłyśmy to sprawdzić. Okazało się, że to tam właśnie powinnyśmy szukać śladów Leonarda. Obraz nie znajduje się w samym kościele, a w refektarzu klasztoru. A żeby się tam dostać, trzeba było kupić bilet. Przy wejściu starsza pani dała nam worki na parasolki, żebyśmy nie zachlapały najprawdopodobniej zabytkowej podłogi. Stanęłyśmy w kolejce. Okazało się, że przed nami stały dwie Polki i pytały o to, co i my chciałyśmy wiedzieć. Po chwili były dumnymi posiadaczkami dwóch biletów po 6,50 euro sztuka i godziną zwiedzania wyznaczoną na 13:40. Spojrzałyśmy na zegarek – było po jedenastej. Niestety, włoska siesta w Mediolanie zaczyna się chyba nieco wcześniej niż w innych miastach. Podjęłyśmy szybką decyzję: nie było sensu czekać, a wracanie później też za bardzo nie wchodziło w grę, bo musiałyśmy dotrzeć do Genui jeszcze przed statkową kolacją. Pomachałyśmy duchowi Leonarda na pożegnanie i skierowałyśmy się w stronę, z której przyszłyśmy, bo w planach miałyśmy jeszcze zobaczenie La Scali.
Deszcz zacinał coraz mocniej, a ja czułam, że w trampkach Tiny rozwijają się już dwa małe ekosystemy wodne, więc zdecydowałyśmy się na taksówkę. 3,50 euro płaci się za samo trzaśnięcie drzwiami, a za jakieś 15 minut jazdy zapłaciłyśmy w sumie 7 euro. Po drodze mijałyśmy jeszcze więcej majestatycznych budynków z dziedzińcami, jeszcze więcej kawiarenek i sklepów. Zauważyłyśmy, że w Mediolanie pełno jest sklepików wyspecjalizowanych tylko w jednej dziedzinie: były osobne sklepy z kapeluszami, ubrankami dla piesków, rękawiczkami, torebkami, paskami – każdy maleńki, ale oferujący wielki wybór tego, w czym się specjalizował. Nie tak jak u nas, gdzie wszędzie można dostać wszystkiego po trochu.
Okazało się, że La Scala jest tuż obok katedry Duomo, którą widziałyśmy poprzedniego dnia. Budynek jednej z najsłynniejszych oper świata nie wyróżnia się za bardzo wśród mediolańskiej zabudowy. Wygląda niepozornie w porównaniu z operami w Sydney czy Oslo. Spróbowałyśmy wejść do środka. Stanęłyśmy w przedsionku pełnym pozłacanych elementów. Dwa lustra po obu stronach korytarza wydłużały optycznie pomieszczenie. Oprócz nas kręciły się tam jeszcze dwie osoby, które wyglądały na równie zdezorientowane. Byłam pewna, że gdzieś można wejść i pozwiedzać, ale nigdzie nie było informacji. Zerknęłyśmy przez uchylone drzwi – w sali obok kręciło się wiele osób. Wyszłyśmy i ruszyłyśmy na poszukiwania jakichś kas biletowych czy znaków. Trafiłyśmy do sklepu z pamiątkami. Miły pan powiedział nam, że owszem, jest muzeum opery, ale wejść tam można… o 13:40. Znowu. Nie wiem, co to za miejscowy zwyczaj, ale za zwiedzanie podziękowałyśmy i obejrzałyśmy jedynie asortyment sklepu, gdzie wszystko było związane z operą – magnesy, zeszyty, etui na tablety, płyty… [Blaniu, chciałam Ci coś tam kupić na urodziny, ale skupili się tam głównie na włoskich twórcach, więc Mozarta nie było L].




- W takim razie może pójdziemy na kawę? Może tam? – Tina wskazała ręką uliczkę po drugiej stronie placu. Poszłyśmy tam i z zaskoczeniem odkryłyśmy, że trafiłyśmy do bardzo popularnego miejsca w Mediolanie, które przewija się na połowie pocztówek. Galleria Vittorio Emanuele II to jedno z najstarszych na świecie centrów handlowych. W zasadzie wygląda jak dwie krzyżujące się ze sobą uliczki. Tyle że te uliczki osłania szklany dach, a zamiast kostek brukowych chodzi się po pięknej, kolorowej posadzce. Podobno to właśnie temu obiektowi zawdzięczamy sformułowanie ,,galeria handlowa”. Nad ,,skrzyżowaniem” góruje imponująca kopuła, poniżej której znajdują się obrazy przywodzące na myśl starożytny Rzym. 




Sklepy znajdują się na najniższych piętrach, a nad nimi są chyba jeszcze ze trzy piętra z bogato zdobionymi ścianami, balkonikami i oknami. Co tam jest? Między innymi siedmiogwiazdkowy (!) hotel Town House Galleria. Teoretycznie hotele mogą mieć najwyżej pięć gwiazdek, ale te jeszcze lepsze, naprawdę luksusowe, nagradza się siedmioma gwiazdkami i tak właśnie jest tutaj. Hotel działa od 2007 roku. Jedna noc kosztuje tam 1200-2200 złotych, jeśli strony internetowe nie kłamią. Przynajmniej wiadomo, że wstaniemy rano i nie zobaczymy za oknem deszczu. ;) Prawdopodobnie nocują tam ludzie, którzy mają mnóóóóśtwo pieniędzy. Tak jak mnóstwo trzeba ich mieć, żeby zrobić  tu zakupy. W Gallerii możemy znaleźć crème de la crème świata mody: Prada, Versace i inne sławy mają tu swoje sklepy, do których wchodzą nieliczni, bo ceny z pewnością mogłyby zdeptać stylowym obcasem niejednego turystę. 




W tak luksusowym miejscu można zjeść w najlepszych restauracjach, np. w Biffii Caffe założonej w 1867 roku przez cukiernika władcy. Jak można się spodziewać, nie znajdzie się tam McDonalda. Ale, o dziwo, działał on tam przez 20 lat! Zamknięto go w 2012 roku, gdy nie przedłużono umowy na wynajem lokalu, co wiązało się z pozwami sądowymi i tego typu zabawą... Ale w ciągu ostatnich kilku godzin działalności McDonald rozdawał jedzenie za darmo i uszczęśliwił ponad 5000 klientów! Teraz jednak wołowinę zje się w Gallerii tylko w droższych lokalach. A najbardziej z wołowiną kojarzy się tu… mozaika. A dokładniej - żółty byk. Istnieje przesąd, że kto stanie na genitaliach byka (nie pytajcie mnie, co oni brali…) i obróci się wokół własnej osi, ten będzie miał szczęście. Druga wersja mówi, że trzeba byka w to miejsce pocałować… Na szczęście nie wiedziałam o tym zwyczaju, bo wolałabym nie drażnić żadnego rogacza, nawet kamiennego. Podobno to miejsce jest już tak wyślizgane, że nie widać, co się całuje. To chyba i dobrze…
Okazało się, że Galleria łączy Piazzę della Scala i Piazzę Duomo, więc przez przypadek trafiłyśmy pod katedrę. Miałyśmy jeszcze chwilkę, więc postanowiłyśmy wejść do środka. Wstęp jest darmowy, a panowie przy wejściu sprawdzają torebki bez większego przejęcia, więc po chwili patrzyłyśmy na prawie 700 lat historii. Ile tam się musiało kiedyś dziać! Śluby, chrzty, pogrzeby… Tyle radości i dramatów rozgrywało się w jednym miejscu.


- Czemu szepczesz, Pszemełkę? – Tina mówiła tylko odrobinę ciszej niż zwykle. W sumie sama nie wiem, po co szeptałam, bo wokół ludzie również rozmawiali półgłosem. Mrok, blask świec, gotyckie witraże pełne brutalnych scen z Biblii… Wszystko to nadawało pewnego mistycyzmu i przytłaczało.



Chodziłam ze wściekle różową papierową bransoletką za 2 euro – moją przepustką do legalnego robienia zdjęć. Tina chciała zapalić jedną z wąskich świeczek, których całe pudła stały obok świeczników.
- Tu jest napisane, że trzeba wrzucić 80 centów… Masz pieniążka? – Nie zraziła się, kiedy zaprzeczyłam. - Myślisz, że mogę rzucić polskie?
- A wrzuć… Będą mogli wymienić, jak będą im potrzebne.
Moneta opadła na dno puszki z ogłuszającym brzękiem. W rzeczywistości pewnie nie było tak głośno, ale w ciszy katedry brzmiało to jak wystrzał z armaty. Siostra z namaszczeniem odpaliła świeczkę i szukała dla niej wolnego miejsca.
- A pomodliłaś się w jakieś intencji? – spytałam, szczerze zaciekawiona.
- Tak.
- A w jakiej?
- Nie powiem ci…
I dalej nie wiem. Mam tylko nadzieję, że się jej spełni. No chyba że modliła się o rychłe przejęcie spadku po mnie. Wtedy wolałabym jednak, żeby się nie udało.



Poszłyśmy dalej, przyjrzałyśmy się dokładnie ołtarzowi i sporej ambonie, po czym wędrowałyśmy do wyjścia prawą nawą. Przy ścianach stały tam szklane sarkofagi z ciałami najważniejszych biskupów.
- Eeeee, założyli im maski i rękawiczki… Bez sensu, nic nie widać… A może są święci i się nie rozkładają? Jak ten jeden papież… Ale bez sensu, że tego innego nie kanonizowali, bo podrapał trumnę od wewnątrz, co nie?
- Trochę bardziej mnie przeraża, że podrapał tę trumnę… - Wzdrygnęłam się na samą myśl.
- O, ten nie ma rękawiczki… Trochę strasznie… - Patrzyłyśmy na suchą rękę, w zasadzie na kości obciągnięte sczerniałą skórą. – Mateuszowi by się spodobało, trochę jak jego zajęcia w prosektorium.




Chociaż nie bardzo miałyśmy na to ochotę, opuściłyśmy katedrę i rozłożyłyśmy parasole. Ruszyłyśmy przez plac, skacząc przez kałuże. Tina szła przodem, więc kiedy wpadła w wodę do kostek, ja zwinnie ominęłam to miejsce i mogłam się z niej nabijać do woli. Oczywiście nie przyznawałam się, że jej buty są mokrzejsze od kałuży, do której wpadła.
Przed deszczem uciekłyśmy do eleganckiej kawiarni z kryształowym żyrandolem i złoceniami oraz pięknymi ciastkami na wystawie. Oczywiście nasze latte macchiato, tiramisu i lody (takie włoskie zamówienie!) były dużo droższe, niż normalnie, ale trzeba się było z tym pogodzić – Mediolan to drogie miasto. A chociaż porcje nie były zbyt duże, to było smacznie i ciepło, bo tuż obok nas jeden z kelnerów włączył lampę grzewczą. Zauważyłyśmy, że nigdzie nie ma kelnerek – chyba we Włoszech karmienie to męski biznes. J



Musiałyśmy wracać po walizki, ale po drodze do hotelu wstąpiłyśmy do jednego ze sklepów, gdzie kupiłam cudowne kwieciste gumiaki i resztę drogi przemierzyłam w nich. Już żadne kałuże mi nie przeszkadzały i szło się dużo lepiej.
W hotelu recepcjonistka wysłała kogoś po nasze walizki i zamówiła nam taksówkę. Skoczyłyśmy do łazienki, nie było nas może dziesięć minut, a kiedy zapakowałyśmy się do czekającego na nas samochodu, okazało się, że na liczniku było już 6,50, bo czas oczekiwania też sobie liczą. Później kierowca zafundował nam przejażdżkę okrężną drogą. Przynajmniej tak podejrzewamy, ale ciężko to stwierdzić, bo wiele uliczek jest tam jednokierunkowych albo wyłączonych z ruchu. Podjechałyśmy do biura wypożyczalni samochodów Avis.
Okazało się, że wybór miałyśmy niewielki – dokładnie dwa samochody. Jeden tak mały, że walizki by się do niego nie zmieściły (jakieś czikłeczento w holenderskim gazie), a drugi spory, ale droższy niż te, które oferowano nam poprzedniego dnia. Facet powiedział, że w innym biurze mają jeszcze coś nieco mniejszego, ale przeliczyłyśmy to sobie i kiedy pomyślałyśmy o tym, ile wyniesie nas kolejna taksówka i ile czasu stracimy, wzięłyśmy Forda S-Maxa. Zrezygnowałyśmy natomiast z nawigacji i postanowiłyśmy zaufać naszej, chociaż czasami dostawała świra. Po załatwieniu formalności wpakowałyśmy walizki do bagażnika i wskoczyłyśmy do auta. Czekał nas kolejny etap podróży.
Wyjazd z miasta był najtrudniejszy i nieco stresujący, bo na wielu drogach nie było wymalowanych pasów i tam, gdzie ja stworzyłabym jedynie dwa, ludzie jechali trzema. Szalone ronda, nerwowi kierowcy i spokojny głos Krzysztofa Hołowczyca, którym przemawiała do nas nawigacja. Ale nawigacja zwariowała: na początku pokazywała nam wszystkie hotele, restauracje, stacje benzynowe, szpitale… No wszystko po prostu. Kropek było tyle, że zasłaniały wyrysowaną trasę. W końcu jednak udało nam się wjechać na autostradę i kropki pojawiały się sporadycznie.
- Stacja benzynowa – mówiła nawigacja.
- Dzięki, Krzysiek.
Mknęłyśmy autostradą A7, wycieraczki walczyły z deszczem, a za oknami widziałyśmy zalane pola. Musiało padać już od dobrych kilku dni. Później wjechałyśmy w Apeniny i zrobiło się jeszcze gorzej – nie dość, że padało, to jeszcze lasy parowały i było mgliście. Ale też pięknie. Stare, często podupadłe budynki wcinały się w strome zbocza, miejscami widać było konstrukcje przypominające akwedukty, a rzeki wyglądały na wzburzone deszczem.
- Stacja benzynowa.
- Dzięki, Krzysiek.
Autostrada robiła się coraz bardziej kręta, prędkość ograniczono do 80 km/h. Pasy prowadzące w drugą stronę biegły inną trasą, która wyglądała na prostszą. My natomiast pięłyśmy się coraz wyżej, zjeżdżałyśmy w dół, mijałyśmy nieliczne tunele i hamowałyśmy na zakrętach. Czułyśmy się jak na Przełęczy Kowarskiej, a mimo to droga nadal nazywała się autostradą. W pewnym miejscu musiałyśmy zwolnić i zjechać na lewy pas, bo prawy zablokowała mała lawinka – kamienie się osunęły, ciągnąc za sobą fragment ogrodzenia. Panowie w odblaskowych strojach usuwali przeszkodę z drogi.



- Stacja benzynowa.
- Dzięki, Krzysiek, ale tu naprawdę nie ma nigdzie żadnej stacji – sprzeczałam się z nawigacją, kiedy byłyśmy już bardzo blisko. Na szczytach gór widziałyśmy jakieś zameczki, góry nadal były wysokie i gdy zostało nam do przejechania 10 km, zaczęłam się zastanawiać, gdzie my właściwie jedziemy. Góry i port morski? To normalne w Norwegii, ale nie spodziewałam się, że również we Włoszech się zdarza.
- Stacja benzynowa.
- Cholera, Krzysiek, lepiej mów, gdzie mamy zjeżdżać!
Wjechałyśmy do Genui, zapłaciłyśmy 9 euro za przejazd autostradą i, zgodnie ze wskazówkami nawigacji i drogowskazów kierujących nas na  porto, trafiłyśmy na ruchliwą drogę i skręciłyśmy w lewo.
                - Jesteś u celu. Prowadził cię Krzysztof Hołowczyc.
                - Dzięki, Krzysiek.
                Nasza radość nie trwała zbyt długo, bo jakaś babeczka z kolorowymi lizakami machała na nas, że mamy zawrócić. Posłuchałyśmy jej, bo pomyślałyśmy, że skręciłyśmy zbyt wcześnie. Okazało się, że był to jednak właściwy zjazd. Zanim odnaleźliśmy się z tatą, minęło kolejne czterdzieści minut, objechałyśmy okolicę trzy razy i stałyśmy na mikroskopijnej stacji benzynowej (tym razem Krzysiek nic nie mówił).
                - Widzicie latarnię morską i taki niebieski szklany budynek?
                - Widzimy. Z tej samej strony, co ty. Jesteśmy na stacji.

                - Na stacji? Ok, idę na stację… - Tata starał się nas odnaleźć, ale trafił inną stację. Jeszcze raz objechałyśmy kilka budynków i wreszcie zobaczyłyśmy machającą postać. Z ulgą wpuściłyśmy tatę do środka i odetchnęłyśmy. Od tej pory to on przejmował dowodzenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz