Nasze
bagaże powinny były trafić na jedną z sześciu taśm. Skoczyłyśmy do łazienki, a
gdy wróciłyśmy, nie wiedziałyśmy, gdzie podziali się nasi współpasażerowie.
Stanęłyśmy przy pierwszym pasie, gdzie czekała największa grupa. Wkrótce bagaże
zaczęły krążyć na taśmie, ludzie stopniowo odnajdywali swoje i znikali za
drzwiami. Naszych walizek nigdzie nie było jednak widać. W końcu taśma
opustoszała, a my zaczęłyśmy podejrzewać, że poranne żarty Tiny pt. ,,Nie mogę
zostawić laptopa w walizce, bo jak bagaż zginie, to wszystko przepadnie”
przestają być żartami. Gdy zapytałam ochroniarza, gdzie powinnyśmy szukać
bagaży z Monachium, powiedział z zabawnym włoskim akcentem, że na czwartym
pasie. Niestety, tam też ich nie było. Tina znalazła oznaczenia wskazujące drogę
do miejsca, gdzie odbierało się zagubione bagaże. Korytarzem długim na jakieś
500 metrów dotarłyśmy do biura. Kilka osób czekało na obsłużenie. Po kilkunastu
minutach dowiedziałyśmy się, że faktycznie nasze bagaże były już w
przechowalni, bo wcześniej trzeba było ich szukać na pasie numer pięć.
-
Prego, prego! – Włoch pędził przed nami i po chwili wręczył nam walizki. Z ulgą
przemierzyłyśmy drogę do wyjścia, mijając strażników, którzy z rozbawieniem
obserwowali ostatnie zagubione pasażerki.
Miałyśmy
zamiar wynająć samochód i podjechać nim do Mediolanu, ale wizja jazdy w deszczu
i kręcenia się po wąskich włoskich uliczkach w centrum miasta nocą nie była
zbyt kusząca. A cena samochodu przekonała nas, że lepiej będzie podjechać do
miasta pociągiem. Za 12 Euro od osoby (bo nie mają żadnych zniżek studenckich)
zapewniłyśmy sobie transport na stację Cadorna w ścisłym centrum Mediolanu.
Zjechałyśmy na poziom -2, gdzie znajdowały się perony nr 3 i 4. 1 i 2 były na
poziomie -1. Ciekawe rozwiązanie, nie powiem. Wsiadłyśmy do wygodnego pociągu,
o jakim w Polsce można tylko pomarzyć. Nowy, szybki i jadący tak cicho i
gładko, że prawie się nie czuło jazdy. Tina zabrała mi komputer i oglądała
,,Jak poznałem waszą matkę”, a ja analizowałam mapę i ulotki reklamujące różne
trasy turystyczne, żeby wiedzieć, co powinnyśmy odwiedzić. Zanim dojechałyśmy
na miejsce mniej więcej 40 minut później, miałam już opracowany wstępny plan.
Nie
miałyśmy za to pojęcia, gdzie mamy iść, gdy skasowałyśmy już bilety przy
bramkach wyjściowych i stanęłyśmy obok ronda z fontannami. W końcu
zdecydowałyśmy się na wzięcie taksówki. Tina podała adres jedynego hotelu, o
którym coś wiedziała i po chwili sunęłyśmy wśród uroczych kamienic, słysząc
wokół klaksony impulsywnych włoskich kierowców, którzy trąbią chyba dla
przyjemności. Kierowca wysadził nas pod podanym adresem, wystawił walizki,
skasował 5 Euro i odjechał. Podeszłyśmy do miejsca, gdzie miał być hotel.
Okazało się, że były tam jedynie apartamenty do wynajęcia, ale trzeba by było
je wcześniej zarezerwować, żeby ktoś przekazał nam klucze. Zostałyśmy z niczym.
Przeszłyśmy się ulicą, zobaczyłyśmy trzygwiazdkowy Hotel Star w bocznej
uliczce, ale minęłyśmy go, bo według Tiny wyglądał podejrzanie…
-
Pszemo, a gdzie twoja walizka? – Moja spostrzegawcza siostra zmierzyła mnie
wzrokiem.
-
O cholera! – Rzuciłam się pędem do miejsca, gdzie wysadził nas taksówkarz. Na
szczęście walizka dalej tam była. Wróciłam do Tiny, śmiejąc się z własnej
głupoty i nie protestując, gdy mała nazwała mnie idiotą. Przynajmniej raz miała
dobry powód. Szłyśmy dalej, minęłyśmy skrzyżowanie (przechodząc na czerwonym
świetle jak Włosi wokół nas), widziałyśmy eleganckie restauracje i sklepy, ale
nigdzie nie było żadnego hotelu. W końcu dotarłyśmy już prawie pod katedrę Duomo,
która jest jedną z największych atrakcji miasta. Chciałyśmy ją zobaczyć, ale
jeszcze nie teraz. Zawróciłyśmy i skierowałyśmy się do wcześniej widzianego
hotelu.
Okazało
się, że Hotel Star wewnątrz wygląda bardzo ładnie. Był jednak również bardzo
drogi. Uznałyśmy, że spróbujemy szczęścia w hotelu, który mijałyśmy w taksówce.
Odnalazłyśmy go po kilku minutach. Weszłyśmy do środka i zobaczyłyśmy marmurowe
posadzki, darmowe słodycze i eleganckie meble. Od razu wiedziałyśmy, że
trafiłyśmy do dobrego hotelu. Nie liczyłyśmy na cud, ale zapytałyśmy o cenę.
Okazało się, że hotel był jeszcze odrobinę droższy od poprzedniego, ale było
już po dwudziestej, walizki były ciężkie, a my i tak nie wiedziałyśmy, gdzie
mogłybyśmy jeszcze pójść. Przeliczyłyśmy, że pozostałe noce spędzimy u taty na
statku, więc ewentualnie mogłyśmy sobie pozwolić na jednonocne szaleństwo. Sergio
z recepcji skserował sobie nasze dowody, wziął kartę i wydrukował nam hasło do
Wi-Fi. Jeśli będziecie kiedyś w Mediolanie, pamiętajcie, że ceny w hotelu
podawane są przed dodaniem podatku. Dopiero później zostaniecie poinformowani o
pełnej kwocie.
Wjechałyśmy
windą na drugie piętro, półkolistym korytarzem przeszłyśmy do naszego pokoju i
minęłyśmy się ze sprzątaczką, która przygotowywała nam pokój. Było idealnie:
dwa przestronne pokoje, duża łazienka, darmowe kapcie i cukierki… Wszystko dla
nas! A za oknem widziałyśmy drzewo mandarynkowe z dojrzałymi pomarańczowymi
owocami. Nie cieszyłyśmy się tym długo, bo chciałyśmy iść na miasto.
Ogarnęłyśmy włosy, przypudrowałyśmy noski i wyjęłyśmy z torebek wszystko, co
musiałyśmy ze sobą targać do samolotu. Ukradłam Tinie baleriny, bo chodzenie na
obcasach nie sprzyja zwiedzaniu, a ja, głupia, z Lublina wzięłam do domu tylko
jedną parę butów. Wyszłyśmy z hotelu, w recepcji odpowiadając radosnym
pracownikom życzącym nam miłej nocy.
Najpierw
postanowiłyśmy pójść w stronę katedry i zjeść coś po drodze. Oczywiście, w
takiej lokalizacji wszystkie restauracje nie były najtańsze, ale zdecydowałyśmy
się zajść do jednej z nich. Stoliki ustawione były na środku deptaku, ale było
ciepło – otaczały nas szklane ściany. Siedziałyśmy twarzami do katedry,
widziałyśmy duży jej fragment. Na stole migotała świeczka (jak się okazało,
sztuczna, ale wyglądająca na prawdziwą), leciała nastrojowa muzyka do kotleta,
a my studiowałyśmy karty. Kelner przyjął zamówienie, zabrał kieliszki stojące
na stole, a na ich miejscu położył dwie torebki z bułeczkami. W każdej torebce
była bułka z oliwkami (fujcio) i (na szczęście) zwykła. Skubałyśmy je niespiesznie.
Kelner wrócił z butelką wody dla mnie oraz ze świeżo wyciskanym sokiem
pomarańczowym dla Tiny. Co prawda ja chciałam tylko szklankę, a Tina sok z
kartonu, ale pogodziłyśmy się ze stratą kilku kolejnych Euro, gdy spróbowałyśmy
soku. Był pyszny, a wyglądał jeszcze lepiej – podano go w najwyższym kieliszku,
jaki w życiu widziałam. Do tego była również najdłuższa rurka w historii.
Tina
dostała swoje penne z kurczakiem i zadowolona sypała na ser (zgodnie z teorią
,,No cheese, no party”, którą poznałyśmy od pewnego mistrza kelnerstwa w
Rzymie), a ja spojrzałam na podane mi cannelloni i… zdziwiłam się. Nie była to
typowo włoska porcja, wielka i pachnąca ziołami. Na talerzu leżały trzy
makaronowe rurki, spłaszczone i spieczone, jak gdyby ze trzy razy odsiadywały
wyrok w piecu. Spróbowałam… Prawie nie miały smaku. Szpinak, sos – nic się nie
przebijało, nic nie robiło wrażenia. Pierwszy raz rozczarowała mnie włoska
restauracja. Ale Tinie jej danie smakowało i zjadła całe, co nieczęsto się
zdarza. Przeanalizowałyśmy rachunek. Każdej z nas doliczono tzw. coperto – opłatę za obsługę, naczynia,
bułeczki, coś w stylu napiwku. Mimo to dałyśmy mały napiwek i podziękowałyśmy.
Zanim się zebrałyśmy, kelner wrócił z resztą. Zaskoczył nas, bo w Polsce po
podziękowaniu nie dostaje się reszty. Co kraj, to obyczaj, jak się po raz
kolejny okazało.
Poszłyśmy
pod katedrę. Gdy stanęłyśmy przed nią i po raz pierwszy zobaczyłyśmy ją w całej
okazałości, opadła mi szczęka. Wielki gmach górował nad placem, sprawiając, że
inne budynki (chociaż ładne) stawały się niewidzialne. Bogate zdobienia,
strzeliste wieżyczki, mnóstwo rzeźb na ścianach i wrotach… Jeśli kiedyś
widziałam równie bogaty kościół, to go nie pamiętam. Może w Pradze też tak
było, ale dawno tam nie byłam. Za to tutaj chłonęłam ten widok, nie mogąc się
nim nacieszyć. Katedra zbudowana była chyba z marmuru – wielkie kolorowe bloki
stanowiły gładką całość, dodając dostojeństwa budynkowi. Oświetlenie też robiło
swoje – nocą katedra wygląda naprawdę niesamowicie.
Robiłyśmy
sobie zdjęcia, kiedy zauważyłyśmy gołębie. Stały lub siedziały na środku placu,
tuż obok dwóch rozmawiających mężczyzn, ale kompletnie nie zwracały na nich
uwagi. Wręcz przeciwnie… spały! Widzieliście gdzieś śpiące na ziemi gołębie? W
centrum miasta? Było to bardzo dziwne, ale też śmieszne.
Kiedy
wróciłyśmy do robienia zdjęć, podszedł do mnie facet sprzedający róże i podał
mi cały bukiet, żebym sobie zrobiła fotkę. Sprytne zagranie z jego strony –
później podał nam po jednej różyczce. Nasze protesty nic nie zdziałały, nie
chciał ich zabrać. W końcu dałyśmy mu pięć Euro i myślałyśmy, że będziemy miały
spokój, ale gość dalej się koło nas kręcił i chciał nam zrobić zdjęcie.
Zaczęłyśmy podejrzewać, że chce nam zwinąć aparat, bo był bardzo, ale to
baaardzo chętny do robienia tych zdjęć. Zaczęłyśmy po prostu udawać, że go tam
nie ma i nie zwracałyśmy na niego uwagi. Po kilku minutach się odczepił, a my
mogłyśmy spokojnie spacerować.
Gdy uznałyśmy, że czas wracać do hotelu,
poszłyśmy nieco inną trasą niż wcześniej. Dzięki temu mogłyśmy zobaczyć uliczkę
pełną sklepów z drogimi butami i ubraniami, które przykuwały wzrok. Tutaj nawet
gumiaki były stylowe. Budynki były pięknie oświetlone, a przez środek ulicy
biegły maszty z flagami różnych nacji. W przyszłym roku ma się tutaj odbyć
wystawa Expo i Mediolan powoli się do niej przygotowuje.
Ten
uroczy obrazek pełen bogactwa i piękna przerwały koce rozłożone na chodniku.
Sięgnęłam po kanapkę z Lufthansy, której nie miałam czasu ani ochoty zjeść.
Położyłam ją w rogu legowiska i pomyślałam, że bezdomny pewnie się zdziwi, gdy
ją zobaczy.
-
Grazie, seniora! – Po drugiej stronie ulicy siedział właściciel koców i machał
radośnie wraz z kolegą, którego kocyk właśnie odwiedzał.
-
Prego! – Uśmiechnęłam się do nich i pomaszerowałam dalej.
Gdy
zobaczyłyśmy drzewko mandarynkowe, wiedziałyśmy, że jesteśmy u siebie.
Weszłyśmy do hotelu i mogłyśmy szykować się do spania, bo następny dzień
zapowiadał się bardzo ciekawie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz