Kiedy
w niedzielę wieczorem wraz z mamą uznałyśmy, że nie za bardzo mamy ochotę na
wyjazd do Włoch, Tina poszła spać dużo wcześniej, demonstrując swe oburzenie
naszą postawą. Moja natura domatora przeważała nad naturą podróżnika, bo po
sześciu tygodniach wróciłam do domu i chciałam chwilę w nim pobyć. W
poniedziałek rano wstałam bardzo wcześnie i wraz z ciocią objechałam do
Jeleniej Góry i z powrotem, a gdy wróciłam po tej stukilometrowej wycieczce,
mama z Tiną oznajmiły mi, że jednak jedziemy. Trzeba było działać ekspresowo.
Rezerwacja
biletów była pierwszym wyzwaniem. Zdecydowałyśmy się na wyjazd we wtorek.
Głównym celem wyjazdu jest odwiedzenie taty, który zawija do portu w Genui i
w środę tam dotrze, ale przy okazji zdecydowałyśmy się zobaczyć Mediolan. Lot
Lufthansą z przesiadką w Monachium we wtorek, powrót tą samą trasą w sobotę. Ja
miałam wracać do Warszawy, skąd miałam spokojnie wrócić do Lublina, ale okazało
się, że bilety w dwie strony kosztują 1120 zł, a w jedną stronę… Ponad 2000! No
cóż, wracam do Wrocławia i pół niedzieli spędzę w pociągu…
Wieczorem
bilety były już wydrukowane, walizki w miarę spakowane… I to było mniej więcej
całe nasze przygotowanie do podróży. Żadnej rezerwacji hotelu, żadnego planu
zwiedzania – najbardziej spontaniczny wyjazd w naszym życiu!
Rano
pobudka przed ósmą, szybkie zbieranie, dopakowywanie kosmetyków… W moim
przypadku również przepakowanie się z torby na ramię do walizki na kółkach.
Mama przekonała mnie, że wygodniej będzie nadać bagaż i podróżować z mała
torebką. Przyzwyczajona do walki o życie w WizzAirze, byłam gotowa na targanie toreb, ale uległam jej sugestiom.
Około
jedenastej byłyśmy na lotnisku we Wrocławiu, zostawiłyśmy auto na parkingu i skierowałyśmy
się do odprawy. Bagaże trafiły na taśmę i po chwili zniknęły z pola widzenia, a
my poszłyśmy do Coffee Heaven. Zostawiłyśmy mamę, która czekała na nasze
zamówienie. Poszłyśmy do kiosku i nakupiłyśmy tacie gazet – marynarze są
spragnieni polskiej prasy. Wróciłyśmy do mamy, gdzie czekała na nas mała uczta.
Polecam kawę zwaną ,,piernikową chatką” – nie dość, że jest pyszna i
niskokaloryczna, to jeszcze jest w takich przeuroczych kubeczkach! Poczułyśmy
magię Świąt, choć świętować powinnyśmy przecież Dzień Niepodległości.
Przeszłyśmy
przez bramki bezpieczeństwa i chwilę pokręciłyśmy się po kiosko-księgarni. To
chyba jedyne w Polsce miejsce, gdzie ,,Grę o Tron” taniej kupi się w wersji
angielskojęzycznej niż w polskiej. Tina kupiła sobie dwie książki po angielsku
i byłyśmy gotowe do lotu. Pani zeskanowała nam bilety i po chwili siedziałyśmy
już w samolocie. Po raz pierwszy w historii naszego podróżowania nie musiałyśmy
słuchać instrukcji bezpieczeństwa – jedynie pasażerowie siedzący przy wyjściach
ewakuacyjnych zostali pouczeni, że powinni dać bagaże do luku nad głowami. Nasz
niewielki samolot bardzo szybko wzbił się w powietrze i wkrótce pożegnaliśmy
szary, zachmurzony Wrocław. Jeśli brakuje Wam słońca, polecam podróż samolotem –
w końcu wzniesiecie się tak wysoko, że chmury będziecie oglądać już tylko z
góry, a ich biel Was oślepi.
Lufthansa
to dobra linia lotnicza: każdy pasażer może przewieźć bagaż rejestrowany i bagaż
podręczny, dostaje kanapkę i napój (a nawet dwa lub więcej, jeśli zechce; można
poprosić o wodę, sok, ale też np. o piwo), a także może sięgnąć po darmowe
gazety. Niestety, niemieckie. Pozostałam przy swojej książce.
Lot
trwał niespełna godzinę, a tuż przed lądowaniem chmury zaczęły się przerzedzać,
więc Monachium powitało nas dobra pogodą. Autobus przewiózł nas po wielkiej
płycie lotniska, zatrzymując się na ,,skrzyżowaniu”, by przepuścić samolot. Tuż
przy wejściu stały dwie osoby odpowiedzialne za informowanie pasażerów. Nie
korzystając z ich pomocy, wjechałyśmy ruchomymi schodami tam, gdzie strzałka
wskazywała loty łączone. Naszym oczom ukazała się niewielka knajpka.
-
Tina, patrz! To nie tutaj kupowałam Ci białą kiełbasę?
-
Ty, faktycznie, to tutaj!
Zaczęłyśmy
wspominać to niepozorne miejsce. Kilka lat temu to właśnie tutaj spędziłyśmy
sześć godzin, gdy czekałyśmy na samolot do Stanów. Wtedy też leciałyśmy z
Wrocławia, ale byłyśmy bardziej zestresowane – to był nasz pierwszy lot, długi i z kilkoma przesiadkami, a my prawie nie znałyśmy języka. Żadnego. Dużo się od tej
pory zmieniło. Teraz bez większych emocji przemierzyłyśmy terminal, korzystając
z pasów przyspieszających chodzenie, znalazłyśmy nasze wyjście i z radością
odkryłyśmy, że lotnisko oferuje darmowe ciepłe napoje. Wzięłyśmy sobie coś, co
przetłumaczyłyśmy sobie jako ,,melanż wiedeński”, bo mniej więcej tak się po
niemiecku nazywało. Ledwo zdążyłyśmy to wypić i (z trudem) zalogować się do
Internetu, a tu już minęła prawie godzina i przyszedł czas odlotu do Mediolanu.
Wskoczyłyśmy do autobusu, który podwiózł nas do jeszcze mniejszego samolociku
włoskich linii Air Dolomiti.
-
Buongiorno! – Przywitała nas stewardesa.
-
Buongiorno! – Błysnęłam ,,znajomością” włoskiego.
-
Coś tam coś tam dziurnale? – Wskazywała na włoskie gazety.
-
Eeeeeem… No, thank you! – Koniec udawania Włoszki. Usiadłyśmy wygodnie. Na
wstępie dostałyśmy po czekoladzie. Chociaż zwykle przepuszczam Tinę, by
siedziała przy oknie, tym razem wskoczyłam na jej miejsce. I tuż po starcie
okazało się, że podjęłam dobrą decyzję. Gdy tylko wzbiliśmy się w powietrze, z
okna widziałam góry wznoszące się do chmur. Lecieliśmy równolegle do nich w
sporej odległości. Gdy jednak osiągnęliśmy odpowiednią wysokość, samolot
przechylił się w prawo i skierowaliśmy się w stronę Alp.
Gdy
do nich dolecieliśmy, nie mogłam oderwać od nich wzroku. Pode mną rysował się
jeden z najpiękniejszych obrazów, jakie dane mi było w życiu oglądać.
Porównywalny może tylko z Niagarą. Ostre górskie szczyty przecinały białe
obłoki, gołe skały przykrywała śnieżna pokrywa. Wyglądało to tak czysto,
naturalnie… Żadnych śladów człowieka, żadnych masztów, flag, dróg – po prostu
cud natury. I to ciągnący się kilometrami. Niestety, chmury przykryły szczyty
całkowicie i pozostałą część lotu spędziłam na czytaniu.
Gdy
zaczęliśmy się zniżać, wlecieliśmy w szare chmury gęste jak owsianka. Nic nie
było widać, jedynie krople deszczu śmigały po szybie, zdmuchiwane
błyskawicznie. Dopiero kilkadziesiąt metrów nad ziemią mgła się przerzedziła i
naszym oczom ukazało się skąpane w deszczu lotnisku. Gdy wysiadłyśmy, uderzyło
nas to, jak różniło się od lotniska w Niemczech – starsze, nieco
podniszczone… Ale zaczynała się nasze wielka włoska przygoda. Nie wiedziałyśmy
jeszcze, że nie będzie miała najlepszego początku…
chciałabym poprosić o pocztówkę :)
OdpowiedzUsuńz Włoch... ;) piszesz coraz lepiej, no ale nie mogę się doczekać Norwegii, koncertów, no i Rybaka oczywiście :D
OdpowiedzUsuńPocztówka może dotrzeć, jeśli podasz adres :))
Usuńno już mi chyba wysłałaś :D
OdpowiedzUsuń