Od rana byłyśmy podekscytowane
koncertem, który miałyśmy zobaczyć wieczorem. Nie wiedziałyśmy dokładnie, co
się tam będzie działo, a Wikipedia niewiele nam pomogła w dowiedzeniu się, na
czym dokładnie polega festiwal Premios Juventud. Bilety kupiłyśmy już w Nowym
Jorku, ale aż do tego dnia wydawało nam się to bardzo odległe i nierealne. A
teraz od zobaczenia Enrique dzieliło nas już tylko kilka godzin.
Deszcz
znowu wygonił dziewczyny z plaży. Mnie z basenu wygonił ratownik. No cóż. Razem
z tatą nie poddaliśmy się jednak hotelowej polityce i poszliśmy spróbować wbić
się na basen na jedenastym piętrze w naszej części hotelu. Nie był duży, ale
wcześniej z balkonu widzieliśmy też, że prawie nikogo nigdy tam nie było.
Okazało
się, że trafiliśmy w dziesiątkę. Oprócz nas były tam tylko trzy osoby, w tym
mała dziewczynka. Pracownica na nasz widok zawołała wesoło, że nienajlepszą
mamy dziś pogodę, po czym zniknęła gdzieś, dając nam kompletną swobodę. Tak
więc przez pół godziny rozkoszowaliśmy się naszym prywatnym basenem
(pozostałych gości wywiał wstrząsający palmami wiatr), podpływając co jakiś
czas do biczy wodnych albo dryfując nieruchomo, patrząc na mewy przecinające
szare niebo.
Owinięci
białymi hotelowymi ręcznikami, wracaliśmy do pokoju z kubkami z wodą ananasową.
Nie było wiele czasu, więc prędko ruszyłam myć włosy. Przyjechaliśmy do Miami w
sobotę, a był już piątek, więc w naturalny sposób nasze walizki zdążyły się w
połowie rozpakować i zalać całą dostępną powierzchnię, dlatego znalezienie
czegokolwiek graniczyło z cudem. Elaine z gracją omijała nasze klamoty, ścieląc łóżka i ogarniając to, co w nich mogła znaleźć (np. Szczerbatka albo książki).
Nieczęsto
zdarza się nam na wyjazdach mieć tak dużą łazienkę, żebyśmy nie musiały się o
nią bić, a tutaj była ona tak duża, że mogłybyśmy mieć jeszcze ze trzy siostry.
Mama wprawną ręką opanowała moje włosy, które od tygodnia żyły własnym życiem,
więc dość sprawnie poszło nam przygotowanie się do koncertu.
Wybraliśmy
się do restauracji na znanym nam już deptaku. Udało nam się zaparkować jedynie
dzięki ponadprzeciętnym umiejętnościom taty do wciskania się tam, gdzie wydaje
się to fizycznie niemożliwe. Po chwili krążyliśmy od lokalu do lokalu,
niespiesznie mijając opalone turystki i kelnerów zapraszających nas do siebie.
W końcu zaszliśmy tak daleko, że prawie nikt tam już nie chodził i restauracji
zaczęło być coraz mniej, więc zawróciliśmy i skończyliśmy w brazylijskiej
restauracji, z której dobiegała bardzo głośna muzyka. Na szczęście zajęliśmy miejsca
na zewnątrz, więc nie było ryzyka ogłuchnięcia. Było gorąco, więc tata poprosił
kelnera o przesunięcie w naszą stronę wentylatora, co okazało się dość
skomplikowanym zadaniem wymagającym przełączania kabli i artystycznego
balansowania na niepewnych powierzchniach, ale kelner poradził sobie doskonale
i już po chwili nasze misternie układane fryzury zostały solidnie zmierzwione. W
oczekiwaniu na jedzenie nawiązaliśmy kontakt z parą siedzącą przy stoliku obok
i gdy tamci poprosili tatę, żeby zrobił im zdjęcie… My z Tiną nie mogłyśmy się
powstrzymać i wbiłyśmy im się na fotkę, robiąc głupie miny za ich plecami. Nie spojrzeli na wyświetlacz po zrobieniu zdjęcia, więc w domu musieli się nieco zdziwić…
Zjedliśmy
pyszny obiadek i mieliśmy jeszcze chwilę na poszukanie sklepu z pamiątkami,
gdzie kupiliśmy dość fajny kubek dla naszej Alamy oraz kilka pocztówek (bo
przecież wysłanych sześćdziesiąt to było zdecydowanie za mało), po czym,
mijając kilka barów z fajkami wodnymi, które zamiast ze szkła, zrobione były z
ananasów, wróciliśmy do auta. Było jeszcze wcześnie, ale skoro raz rodzice
utknęli w korku na autostradzie o pierwszej w nocy, gdy wracali z Walmartu,
uznaliśmy, że lepiej będzie mieć trochę zapasu. Opuściliśmy Miami Beach i
wjechaliśmy do samego Miami, po dwudziestu minutach zjechaliśmy z autostrady i,
oczywiście, stanęliśmy w korku. Nie było jednak źle, bo na Tinę zapatrzył się
jakiś młodziak jadący pasem obok nas, więc było dość wesoło, gdy mijaliśmy się
wzajemnie co kilka minut. Byliśmy w części miasta, której raczej nie pokazuje
się na pocztówkach. Fast-foody, szkoły i różne biurowce oraz budynki
mieszkalne, z których część była dość obskurna, mijaliśmy w żółwim tempie.
Dojechaliśmy na miejsce, tata wjechał na parking, ale nie wiedzieliśmy, w którą
stronę miałyśmy iść, więc tata objechał cały obiekt i zapytał kogoś z obsługi o
wskazówki. W końcu stanęło na tym, że tata zatrzymał się na środku
skrzyżowania, oboje z mamą życzyli nam dobrej zabawy i odjechali, a my
uciekłyśmy przed innymi użytkownikami jezdni i poszłyśmy w stronę bramy
wejściowej, kierując się tam, gdzie wszyscy.
Mówi
się, że Polki są ładne i zawsze zadbane, prawda? Ci, co tak mówią, nie widzieli
chyba nigdy latynoskich kobiet na imprezie. O ile ich uroda była dość często
wspomagana silikonem i innymi chemicznymi okropieństwami, to trzeba im było
przyznać, że makijaż i ubrania rzucały się w oczy. My, w naszych balerinach i
sandałach, nie mogłyśmy się równać z dwudziestocentymetrowymi szpileczkami.
Nasze luźne, rozkloszowane sukienki w porównaniu z ich obcisłymi miniówkami
pełnymi cekinów bledły. Tylko po co tak się stroić na festiwal, gdzie tylko się
siedzi i macha rękami? Dla mnie byłoby to bardzo niepraktyczne, ale widocznie
im było tak wygodnie.
Tłumek
kłębił się obok namiotu, którym przechodziły gwiazdy. Co chwilę słyszałyśmy
piski i z ciekawością wyglądałyśmy Enrique, ale nigdzie nie było go widać.
Później okazało się, że wtedy jeszcze go tam nie było – jego samochód,
eskortowany przez kilku policjantów, zajechał później. Rodzice mijali go na
drodze. Mimo to dziewczyny piszczały co kilka sekund, ale my nie spodziewałyśmy
się nikogo nam znanego spotkać, więc skierowałyśmy się do wejścia.
Po
lewej stronie od wejścia było stanowisko promocyjne. Dr Pepper rozdawał
migające bransoletki. Ich zapięcie sprawiło nam trochę kłopotu, ale już po
chwili miałyśmy na nadgarstkach
pulsujące lampki. Przy kasowaniu biletów dostałyśmy jeszcze świecące pałki,
które po przełamaniu świeciły na niebiesko. Ale najwięcej frajdy sprawiły nam
wielkie styropianowe pałki, które zależnie od ustawionego trybu pulsowały w różnych kolorach. Miały mniej więcej pół metra i każdy dostawał je na wejściu. Od razu
zrobiło nam się miło – zawsze fajnie jest dostawać gratisy, czyż nie?
Kupiłyśmy
coś do picia i popcorn – tym razem nie chciałyśmy już masła, chciałam o tym
powiedzieć sprzedawczyni… Ale ubiegła mnie i znowu dostałyśmy tłuściutką
chochlę. Znalazłyśmy nasze wejście i zajęłyśmy miejsca. Siedziałyśmy dość
daleko od sceny, ale z góry mogłyśmy zobaczyć olbrzymią arenę w całej
okazałości. Mnóstwo światełek i kolorowych dekoracji robiło magiczne, trochę
bajkowe wrażenie. Ludzie powoli się zbierali, każdy włączał swoje światełka.
Okazało
się, że ta impreza to coś większego – transmitowała to telewizja. Kamery
krążyły nad głowami publiczności, a prowadzący z dźwiękowcami sprawdzali, czy
wszystko działało należycie. Nagle na wielkim ekranie przed nami pojawiła się
kobieta z puszystym mikrofonem oraz… Enrique z Pitbullem. Najpierw tak się
ucieszyłyśmy na widok Enrique, że nie zdziwiła nas obecność jego kumpla. Kiedy
już nasłuchałyśmy się pięknego hiszpańskiego akcentu piosenkarza, dotarło do
nas, że Pitbull też mówi po hiszpańsku, co było dla mnie czymś nowym, bo
wcześniej kojarzyłam gościa głównie z klubowych hitów i ciemnych okularów na
teledyskach. Oczywiście nie wiedziałyśmy, o czym rozmawiają, ale zaczęłyśmy
podejrzewać, że Pitbull również może występować… To byłaby niezwykle miła
niespodzianka.
Zaczął
się koncert – zanurzyłyśmy się w kolorowym, wirującym latynoskim świecie
tanecznej muzyki i czystej energii. Większość wykonywanych utworów była bardzo
radosna i rytmiczna, więc aż chciało się wymachiwać świecącymi bajerami, które
wszyscy ustawiali na ten sam tryb – gdzieś w tłumie musiał być Wielki Machacz,
który dyktował, jaki kolor ma mieć dana piosenka. Utwory przecinane były
nominacjami do nagród typu ,,Teledysk Roku”, ,,Artysta Roku” itd. Nie znałyśmy
większości nominowanych, chociaż dość często przewijały się tam nazwiska
Shakiry, Enrique, Pitbulla, Ricky’ego Martina i Jennifer Lopez. Nieczęsto
zdarza mi się być w miejscu, gdzie kompletnie nie wiem, co się dzieje, więc
słuchanie imprezy prowadzonej wyłącznie po hiszpańsku bardzo mnie bawiło. Tinę
też, zwłaszcza gdy zaczęłyśmy robić własną narrację dla tego, co widziałyśmy. W
pewnej chwili zauważyłyśmy dziewczyny z wielkimi piłkami w rękach. Na białych
kulach czerniły się litery ,,EI”.
-
Ty, zobacz, jakie fajne piłki! – rzuciłam. - ,,EI”, ciekawe, co to…
-
Hmm… ,,EI”… Jak… Enrique Iglesias? – Tina patrzyła na mnie wzrokiem typu ,,Jeżu
kolczasty, Pszemełkę, jesteś idiotą, ale ci tego nie powiem, bo za bardzo się
jaram tymi piłkami i tym, co zaraz się będzie działo”. Tak, to był dokładnie
taki wzrok.
Dziewczyny
były rozstawione w kilku punktach, w tym tuż pod nami. Czekały. My również,
chociaż było nam coraz trudniej zachować spokój. W pewnej chwili na ekranach
pojawił się spot prezentujący naszego Wielkiego Wyczekiwanego. Podekscytowane,
zbiegłyśmy kilka stopni do barierki, aby być nieco bliżej i więcej zobaczyć. Jednak
zamiast ,,Bailando” usłyszałyśmy wolną balladę, która coś przypominała, ale w
pierwszej chwili nie dało się jej rozpoznać. Wypatrywałyśmy artysty, ale nie
mogłyśmy go odnaleźć. Wreszcie go dostrzegłyśmy. Siedział na niewielkiej
platformie wśród tłumu, był odwrócony plecami do nas. W pierwszej chwili
zwątpiłyśmy. Brunet w czarnej koszuli wydał nam się bardzo młody, wyglądał na
jakieś 25-28 lat. Czy to był Enrique? Nie chciało nam się wierzyć. Ale zanim
zdążyłyśmy się upewnić, piosenka się skończyła. Zabrzmiały dobrze znane nam
dźwięki gitary. ,,Bailando”! Na scenę wpadło kilku ciemnoskórych tancerzy i
piosenkarz, z którym Enrique nagrał tę piosenkę. Piłki poszły w ruch –
dziewczyny rzuciły je w tłum, który odbijał je radośnie. Wraz z Tiną
tańczyłyśmy przy barierkach, dołączyły do nas jeszcze dwie nastolatki.
Śpiewałyśmy nawet wtedy, kiedy ochroniarz podszedł do nas i po hiszpańsku powiedział, że nie
możemy stać w tym miejscu. Przesunęłyśmy się o trzy kroki i dalej się
bawiłyśmy. Ochroniarz próbował nas wygonić jeszcze dwa razy, ale jeśli czegoś
nauczyłam się podczas lat bycia fanką, to tego, że nie wolno ulegać takim
służbistom, tylko trzeba się dobrze bawić. Tak więc Enrique śpiewał i tańczył na
scenie, a my z Tiną miałyśmy własne bailando na górze. Byłyśmy zachwycone –
śpiewał na żywo, tańczył świetnie, miał w sobie mnóstwo energii, uśmiechał się
zniewalająco… I nawet nie miał czapki, co mnie najbardziej zaskoczyło. Enrique bailando, my bailando, moja świecąca pałka bailando… i wyleciała mi z ręki,
poleciała na dolną trybunę i walnęła kogoś w głowę… W czasie piosenki
oczywiście się tym nie przejęłam, ale gdy już wypiszczałyśmy się po jej
zakończeniu, nieco zawstydzona zeszłam na dół i odebrałam moją zgubę,
przepraszając dwa razy za ten wypadek.
Wróciłyśmy
na miejsca, a eleganccy Latynosi siedzący obok nas patrzyli na nas z
rozbawieniem. Nic sobie z tego nie robiąc, obserwowałyśmy to, co działo się w
dole. Enrique dostał jakąś nagrodę i usiadł wraz z innymi nominowanymi tuż pod
sceną po naszej stronie. Mogłyśmy go bezkarnie obserwować, gdy witał się ze
znajomymi i oklaskiwał inne gwiazdki. Marzyłyśmy o zobaczeniu go od kilku
dobrych lat, nasze marzenie się spełniło… I miałyśmy szansę jeszcze chwilę się
tą chwilą cieszyć, bo okazało się, że był nominowany w kilku kategoriach i
chyba we wszystkich z nich zwyciężył – wracał na scenę jeszcze chyba
trzykrotnie. Jeśli czytają to jacyś panowie, to pewnie prychną teraz lekceważąco (a tata pewnie zakrztusi się, oburzony - Tato, odłóż colę, zanim przeczytasz koniec tego zdania), ale mogę powiedzieć, że Enrique Iglesias to najseksowniejszy człowiek, jakiego w życiu widziałam. Każdy jego gest działa jak afrodyzjak. I to działa na odległość, jak mogłam się przekonać.
W
pewnej chwili Enrique musiał jednak zejść ze sceny, bo wkroczył na nią Pitbull.
Zaprezentował medley swoich hitów, które rozruszały publikę.
Wszyscy wstali, co pewnie wyglądało jak meksykańska fala. Ludzie tańczyli i
śpiewali wraz z artystą, który wystąpił w towarzystwie smukłych,
roznegliżowanych niewiast oraz Austina Mahone’a – młodziaka, na widok którego
ucieszyła się Tina (a ja znowu wyszłam na niedoinformowaną, bo pierwszy raz o
chłopaku słyszałam). Podobno Belieberki za nim szaleją. Pitbull był dla nas
niespodzianką, nie oczekiwałyśmy jego występu, ale bawiłyśmy się doskonale.
Szaleństwo na scenie, a pod sceną jeszcze większe. Typowa fiesta!
Tłum
porwał się z miejsc jeszcze raz tego wieczoru. Było to wtedy, kiedy
zapowiedziano występ Ricky’ego Martina i Jennifer Lopez. Byłyśmy bardzo
zaskoczone, nie spodziewałyśmy się tylu sław na tym festiwalu, ale zerwałyśmy
się do tańca razem z innymi. Po chwili jednak coś mi nie pasowało…
-
Martynian, oni są prawdziwi? – osoby na scenie były jakieś dziwne, ale na
ekranach wyglądały całkiem normalnie.
-
Nie wiem… To chyba hologramy! – Tina przyglądała się scenie, nie przerywając
tańca.
Faktycznie,
występowały hologramy. Pierwszy raz byłam na takim ,,koncercie”… Trzeba
przyznać, że było to naprawdę dobrze zrobione i wyglądało bardzo realistycznie,
nawet z boku patrząc. Amerykanie nie zawodzą – potrafią znaleźć efektowne
rozwiązania.
Później
występowali nieznani nam ludzie, których tłum przyjmował bardzo
entuzjastycznie. My jednak widziałyśmy już wszystko, co chciałyśmy. Enrique
nadal siedział nieopodal sceny, artyści odbierali nagrody, a my cieszyłyśmy się
ostatnimi godzinami w Miami. W końcu impreza się skończyła, więc wraz z
kolorowym tłumem wypłynęłyśmy z areny, zgarnęłyśmy pałki, które ktoś porzucił
przy wyjściu i skierowałyśmy się na parking. Szukałyśmy taty, a kiedy
znalazłyśmy samochód, musiałyśmy przy nim poczekać – tata korzystał z wolnej
chwili i skoczył na ostatnie zakupy przed jutrzejszą podróżą. Wrócił m.in. z
napojem Arizona – tyle że nie z tym hipsterskim, a z jakimś zdrowotnym, z
apteki. U nas takiego się nie znajdzie. Tak jak nie znajdzie się
pięciolitrowych baniaków z normalną Arizoną, które w Stanach są w każdym
markecie – szach mach, hipsterzy! ;)
W
drodze powrotnej tata się rozpędził i minął zjazd, więc musieliśmy zawracać,
ale w dobrych nastrojach wróciliśmy do hotelu. Chciałyśmy coś opowiedzieć
mamie, ale ta już prawie spała i na wszystkie nasze uwagi reagowała mruczeniem.
My tymczasem wcale nie chciałyśmy spać, chciałyśmy skakać z radości, ale na tę
ostatnią noc rodzice przenieśli się do nas (nie mieliśmy już rezerwacji, tata
przedłużył ją na tę noc, żebyśmy mogły iść na koncert, ale dzieliliśmy pokój),
więc musiałyśmy się uspokoić. I tylko nasze sny tańczyły do rytmu ,,Bailando”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz