Kolejne dwa dni również upływały
nam na błogim lenistwie. Poznałyśmy naszą sprzątaczkę, Elaine z Jamajki, która
traktowała nas trochę jak niania – pomagała znaleźć nam nasze rzeczy (nieco się
zdziwiła, gdy w tak drogim pokoju szukałam okularów do pływania z WalMartu) i
przeganiała mnie od Tiny, kiedy skakałam jej po łóżku, żeby ją obudzić. ,,Let
sam son in”, mówiła z kreolskim akcentem, a ja biegłam do zasłon i już po
chwili Tina wstawała na śniadanie, oślepiona przez słońce. Elaine była bardzo sympatyczna, zagadywała
nas, opowiadała o sobie i pytała o to, co sobie kupiłyśmy… Była dużo fajniejsza
od tych cichociemnych sprzątaczek, które krzątają się po pokojach i udają, że
gość nie istnieje albo za wszystko przepraszają.
Po
śniadaniu chodziliśmy na plażę, a Tina stała się glonową syrenką i oczyszczała
teren wokół siebie, rzucając glonami wokół. Głównie we mnie. W twarz.
My z tatą
szukaliśmy muszelek, nurkując w słonej wodzie i wynurzając się z coraz to
ciekawszymi kolorowymi egzemplarzami. Niektóre były pozwijane, inne
nietypowo ubarwione… Wracaliśmy z pełnymi garściami. Raz płynęłam obok dwóch
dość sporych ryb z pomarańczowymi ogonami i zachwycona opowiedziałam o tym Tinie,
zapomniawszy o tym, że ona raczej nie podzieli mojego entuzjazmu… I po chwili
musiałam ją uspokajać, że popłynęły w drugą stronę, bo by mi dzieciak uciekł z
wody. W czwartek tata wypłynął dość daleko i w pewnej chwili tuż pod nim
przepłynęła wielka płaszczka z kolcem na ogonie.
Pogoda
była dość niestabilna. Kiedy wstawaliśmy, zawsze pięknie świeciło słońce, a
piasek palił w stopy. Było gorąco i trzeba było biegać po wodę, którą lało się
z wielkich pojemników z lodem i owocami.
Ale później nadchodziły ciemne chmury. W środę zanosiło się na burzę,
niebo było wręcz czarne i słychać było odległe grzmoty, ale nie przeszkadzało
nam to. Ciemne niebo i biały hotel stanowiły malowniczy, mroczny kontrast.
W
czwartek pływałam w basenie, gdy nagle rozpadało się na dobre. Ciekawe było to,
że ludzie uciekli wtedy z basenu… Jakby im robiło różnicę, czy zmokną… Mi nie
robiło, więc wraz z jakimś dziadkiem dalej nurkowałam w najlepsze i oglądałam
krople deszczu rozbijające się o powierzchnię wody. Od spodu wygląda to całkiem
inaczej, więc zachwycona nurkowałam i podziwiałam ten spektakl tworzony przez
naturę, aż w końcu przyszedł ratownik i mnie wygonił. Okazuje się, że nie tylko
w Disneylandzie boją się deszczu – na basenie też nie można przebywać w czasie
burzy. Dlatego też stałam na deszczu, osłaniając się ręcznikiem, który wkrótce
przemókł kompletnie, więc uciekłam do baru, gdzie zebrało się chyba pół hotelu.
Tam znalazł mnie tata i razem ruszyliśmy przez ulewę. Odźwierny trochę się z
nas śmiał, kiedy szczękaliśmy zębami i zostawialiśmy za sobą mokre ślady, a
później staliśmy w długiej kolejce do wind, bo wszyscy starali się wrócić do
siebie.
Mama
chyba stęskniła się za gotowaniem, bo raczyła nas domowymi obiadami, za którymi
zdążyliśmy się już stęsknić.
A
wieczorami odwiedzaliśmy wielkie centrum handlowe położone jakieś 10 km od
hotelu. Było chyba największym tego typu obiektem, jaki w życiu widziałam.
Spędziliśmy tam dwa wieczory, przez wiele godzin buszując w różnych sklepach i
mierząc dziesiątki rzeczy. Tina z mamą znowu obkupiły się u Kleina. Moja siostra z
zachwytem wykrzykiwała nazwiska kolejnych projektantów, których sklepy
mijaliśmy, a ja zastanawiałam się, jakim cudem ona zna ich wszystkich, a ja
prawie żadnego… Po tych dwóch dniach wszyscy byliśmy dość zadowoleni z zakupów
i podziwialiśmy nowe koszulki, spodenki oraz torebki Tiny i mamy. Ja cieszyłam się
z sukienki, którą kupiłam 15 minut przed zamknięciem sklepów, a w której
planowałam pójść na koncert już po powrocie do Europy.
Przed
snem wypisywaliśmy pocztówki i w końcu zebrał się ich cały plik. Mniej więcej
sześćdziesiąt kartek czekało na wysłanie. Z radością adresowaliśmy kolejne i
naklejaliśmy znaczki.
Gdy
w czwartek kładłyśmy się spać, z radością myślałyśmy o czekającym nas ostatnim
dniu w Miami. I chociaż nie chciałyśmy wyjeżdżać, cieszyłyśmy się, że ten
ostatni dzień zakończy nasz pobyt tutaj w najlepszy możliwy sposób – wreszcie miałyśmy
na żywo zobaczyć Enrique Iglesiasa.
Hahaa, widzę swoją kartkę!
OdpowiedzUsuńWIEDZIAŁAM! moja najładniejsza, tak jak przypuszczałam ^.^ <3
Nie wiem, kim jesteś, Anonimie, ale cieszę się, że Twoja najładniejsza :D
Usuń