Dwudziesty
dzień naszego wyjazdu. Sobota. Ósma rano, a my nie śpimy, tylko powoli wynosimy
nasz, nie taki znowu skromny, podróżny dobytek. Nadszedł czas powrotu. Najpierw
do Nowego Jorku, gdzie przecież tak niedawno zaczynała się nasza przygoda.
Później do Polski, którą przecież dopiero co opuściliśmy. No i w końcu do domu,
za którym zdążyliśmy się już stęsknić.
W
naszym ekskluzywnym apartamencie prawie nie zostawiliśmy po sobie śladów –
jedynie skopana kołdra i trochę jedzenia, które zostawialiśmy, były świadectwem
naszego tygodniowego pobytu. Chociaż zwykle Elaine przychodziła do nas około
dziesiątej-jedenastej, tym razem odwiedziła nas dużo wcześniej. Zdążyła życzyć
nam szczęśliwej podróży i wznosiła modły do Najwyższego, gdy usłyszała, że w
dwa dni mamy dotrzeć na samolot na drugim końcu Stanów. Dała mi też kartkę ze
swoim nazwiskiem i poprosiła o ocenę na stronie tripadvisor.com – niestety,
mimo najszczerszych chęci, nie mogłam się tam połapać i nie udało mi się
wystawić jej pochlebnej recenzji. Podziękowaliśmy jej za wszystko, pomachaliśmy
na pożegnanie i wpakowaliśmy się do windy.
Początkowo
jechało się nawet nieźle, ale im było później, tym robiło się tłoczniej. Cała
Ameryka zmierzała do swoich wakacyjnych punktów. Tata, z zacięciem jaguara na
polowaniu, mijał kolejnych Latynosów i przedstawicieli innych mniejszości,
skacząc z pasa na pas i wpychając się wszędzie, gdzie się dało. Dzięki temu
dość szybko przemierzaliśmy kolejne kilometry, które na mapie odznaczały się
czarną linią długopisu.
Obiad
zjedliśmy w przydrożnym Subwayu na stacji benzynowej – to był nasz pierwszy
posiłek w jakimkolwiek Subwayu i w sumie nie był zły. Ciekawy asortyment miała
ta stacja: można było kupić sobie czekoladę, płyn do spryskiwaczy, misie i…
telewizory. No bo w sumie dlaczego by nie? Wsunęliśmy nasze wielkie kanapki i mogliśmy jechać dalej. Kolejny przystanek był w McDonaldzie, gdzie
zamówiliśmy jedynie kawy, na które przyszło nam czekać baaardzo długo. Z pewną
dozą nieśmiałości (jako że byliśmy jedynymi białymi osobami w lokalu)
upomniałyśmy się o swoje zamówienie, ale sprzedawcy nic sobie z tego nie robili
i rozmawiali radośnie ze znajomymi, którym szybko wydawali zamówienia. Mimo
wszystko kawa była bardzo dobra i tania.
(tak wyglądałyśmy w oczekiwaniu na kawę po całym dniu jazdy)
Wieczorem
zaczęliśmy szukać miejsca, gdzie moglibyśmy przenocować. Pierwsze próby
podjęliśmy już po dziesiątej, jednak bez powodzenia. Okazało się, że lipcowe
soboty nie są dobrym czasem na autostradzie. Mnóstwo ludzi na drodze, mnóstwo i
na zjazdach. Kolejni recepcjoniści ze smutkiem informowali nas, że nie mają już
żadnych wolnych łóżek. W jednym motelu coś się znalazło, ale kiedy otworzyliśmy
drzwi i poczuliśmy zapach zapleśniałego tapczanu, odpuściliśmy. Zwłaszcza, że
motel miał układ jak te z kryminałów, gdzie zwykle wpadają seryjni mordercy z toporami.
Pojechaliśmy dalej. I dalej. I dalej. Każdy zjazd oferował szeroki wachlarz moteli do wyboru, ale w żadnym nie było miejsc. Ile razy tata wychodził się
pytać? Pewnie ze trzydzieści. Ile razy zawracał i łamał przepisy, bo nie
zauważał linii ciągłej przez kompletny brak oświetlenia jezdni? Pewnie jeszcze
więcej. Jechaliśmy wciąż przed siebie. Coraz bardziej przygnębieni, zaczęliśmy
myśleć o spaniu w samochodzie. Zwłaszcza ja byłam załamana, bo w związku z tym,
że nie śpię w aucie, od siódmej rano nie zmrużyłam oka. Wszyscy poza mną trochę
spali, bo nawet tata zamienił się na kilka godzin z mamą i odpoczywał. Także o
drugiej w nocy miałam już wszystkiego dość, ale miejsca nadal nigdzie nie
mogliśmy znaleźć. Aż w końcu pan z hotelu Hilton czy też Mariott powiedział, że
co prawda u nich wszystko zajęte, ale niedaleko mają wolne miejsca – podał nam
adres i nazwę motelu, gdzie pełni nadziei się skierowaliśmy. Faktycznie,
czarnoskóry recepcjonista ogłosił radośnie, że ma dla nas pokoje. Poszliśmy je
obejrzeć, chociaż ja zasnęłabym już nawet na trawniku. Po chwili zabraliśmy z
samochodu kosmetyczki i zwłoki Martynka, która kompletnie nieprzytomna wpadła
już w samochodzie w fazę REM. Okazało się, że po luksusach Miami trafiliśmy do
miejsca, które luksusowym w żadnym razie nie było. W łazience była urocza
karteczka z tekstami w stylu ,,W związku z tym, że naszym gościom podobają się
sprzęty dostępne w pokojach, informujemy, że można je zakupić. Suszarka: 20$, ręcznik:
5$, czajnik: 15$”. Był to bardzo ładnie ubrany w słowa komunikat znaczący tyle
co ,,nasi goście kradną, więc informujemy, że jeśli jesteś kleptomanem i coś
zwędzisz, to ci to doliczymy do rachunku”. Szemrany hostel, szemrani goście…
Mama kazała nam zamknąć drzwi na wszelkie możliwe sposoby i życzyła nam dobrej
nocy. Padłyśmy na poduszki jak muchy na… Nie, nie, nie, muszę kontrolować swoje
porównania, bo Blanka za bardzo się z nich śmieje. ;)
W
związku z tym, że zjechaliśmy na noc dopiero o trzeciej, a planowaliśmy najpóźniej o jedenastej, mieliśmy cztery godziny zapasu. Dlatego mogliśmy trochę dłużej pospać i
wyjechaliśmy dopiero o dziesiątej. Najpierw przejechaliśmy jedynie kilkaset metrów i
zajechaliśmy do Waffle House – małej budki, która przyciągała nasz wzrok za
każdym razem, gdy mijaliśmy ją lub jej bliźniaczki na innych zjazdach. Okazało
się, że nie tylko my chcieliśmy rozpocząć niedzielę od gofrów. W niewielkim
budynku było mnóstwo ludzi, część z nich czekała na stolik. My również do nich
dołączyliśmy i po chwili siedzieliśmy naprzeciwko pani robiącej kakao, bo
dostaliśmy miejsca przy czymś w stylu baru. Amerykanie jedli gofry, a do nich
dostawali jajecznicę, bekon, fasolkę… Albo smarowali gofry masłem. Było to dla
mnie zbyt dziwne, zbyt tłuste na śniadanie, ale oni pałaszowali ze smakiem. My
z Tiną zdecydowałyśmy się na słodką wersję z czekoladą i syropem z agawy.
Patrzyłam na Amerykanów, na ich twarze uśmiechające się do jajek sadzonych i
kawy… I ucieszyłam się, że wracałam do domu. Gofry były dobre, ale nie umywały
się do polskiego chleba. Wskoczyliśmy do auta i ruszyliśmy przed siebie.
Ruch
był jeszcze większy niż poprzedniego dnia i wkrótce okazało się, że nasz
nadrobiony czas kurczy się w zastraszającym tempie. Mijała minuta za minutą, a
my staliśmy w gigantycznym korku, bo w pewnym miejscu nagle cztery pasy
zjeżdżały się w dwa i samochody zwyczajnie się nie mieściły. W innym miejscu
ustawiła się wielka kolejka do zjazdu i również wszystkie pasy się zablokowały.
Takich korków jeszcze w życiu nie widziałam. Autostrada, cztery pasy w jedną
stronę, brak robót drogowych i wypadku, a i tak ludzie stoją… Oczywiście
podejrzewać można, że skoro nie znają podstawowych zasad takich jak zjeżdżanie
na prawy pas przed szybszym samochodem, to w końcu muszą się nawzajem
zablokować na dobre. Tego dnia zdążyłam przeczytać dwie gazety, bo wlekliśmy
się tak, że nie czułam potrzeby obserwowania drogi, co zwykle robiłam.
Akurat
czytałam o zamarzniętym w lodowcu brakującym ogniwie łańcucha ewolucji, gdy
zjechaliśmy do McDonalda. Na kasie pracowała tam dziewczyna o najdziwniejszym
akcencie, który spotkałam w trakcie tej podróży. Prosiłam ją o powtórzenie jej słów ze trzy razy, po czym skapitulowałam i zgodziłam się na wszystko,
co proponowała, cokolwiek to było.
Im
byliśmy dalej, tym bardziej tata był wściekły. Stresował się, bo do odlotu
naszego samolotu pozostało niewiele czasu, a korki się nie kończyły. Wjazd do
Waszyngtonu zajął nam chyba z godzinę. Później zrobiliśmy sobie przerwę, Tina z
mamą zjadły obiad, a ja kupiłam coś w stylu rosyjskich pliuszek (drożdżowych
zwijanych bułeczek), które uwielbiam. Okazało się, że amerykańska wersja nie
umywa się do rosyjskiej – chyba w życiu nie jadłam tak słodkiej bułki. Lukier
trzeba było zgarniać na bok, bo nie czuło się smaku bułki, tylko sam cukier.
Mniamci, prawie jak ten popcorn z masłem.
Okazało
się, że Nowy Jork również bierze udział w konkursie na Największy Korek Stanów
Zjednoczonych. Waszyngton nieźle sobie radził, ale chyba Nowy Jork wygrał.
Pokonaliśmy olbrzymi dwupoziomowy most, widzieliśmy Manhattan mieniący się
światłem zachodzącego słońca… No właśnie, zaczynało się ściemniać, a my
sunęliśmy w długim sznurze samochodów. Tempo mieliśmy chyba gorsze od
pielgrzymki na Jasną Górę. Zostało nam do pokonania jedynie kilkanaście
kilometrów, a dalej groziło nam spóźnienie się na samolot. Gdy w końcu
przedarliśmy się przez korki, tata zafundował nam ostrą jazdę do wypożyczalni
samochodów.
Gdy
sprzątałyśmy w samochodzie i podejmowałyśmy trudne decyzje („Będziesz to
jeszcze pić? Tak, to zostaw, to zdążę wypić. Możemy wcisnąć butelkę do bagażu
rejestrowanego?”), tata wrócił z młodym czarnoskórym chłopakiem, który przejął
kluczyki i zabrał nas na lotnisko. Gdy wbijałam się w drzwi na zakrętach i
modliłam się o koniec tej szalonej podróży, uznałam, że jednak tata nie jeździł
tak brawurowo i że są więksi wariaci na drogach. Niepokoiło mnie tylko, że
akurat jeden z nich siedzi za kierownicą. Ale chłopak znał drogę na pamięć i już po
chwili zajechaliśmy na nasz terminal, wyciągnęliśmy walizki i skierowaliśmy się
do odprawy. Czarny służbista sterował ruchem kolejki (tzn. machał ręką,
pokazując, że można się przesunąć), cholera wie po co. Chyba tylko po to tam
stał, żeby nie być bezrobotnym, bo przecież nawet idiota potrafi „korzystać” z
kolejki… Większość osób pracujących przy odprawie lotowskich lotów to byli
Polacy, ale my trafiliśmy na Amerykankę. Była bardzo miła i ze smutkiem
stwierdziła, że z miejscami przy oknie będzie krucho, bo ludzie rezerwowali je
sobie wcześniej. Nadaliśmy bagaże (jakim cudem wszystkie ważyły mniej niż
regulaminowe 23 kg, skoro miałam wrażenie, że ważyły tonę?), dopiliśmy to, co
mieliśmy ze sobą i umyliśmy zęby (po czym pasta wylądowała w koszu razem z tym,
czego nie byliśmy w stanie wypić). Mieliśmy jeszcze trochę czasu, więc wolnym
krokiem ruszyliśmy do bramek bezpieczeństwa, szykując się psychicznie na
kolejne w naszym życiu sponiewieranie przez system. I system nie zawiódł –
znowu musieliśmy zamienić się w rodzinę Wojciecha Cejrowskiego i maszerować
boso, po czym kolejno przechodziliśmy przez bramkę, która przypominała lekko
kapsułę, którą Katniss wyjechała na arenę Głodowych Igrzysk. Stawało się w niej
z rękami splecionymi nad głową, co wywoływało dość dziwne uczucie (jakby się
czekało na rozstrzelanie). Na szczęście obyło się bez większych problemów i po
chwili tata z torbami siedział sobie przy naszym wyjściu, a my z mamą i z Tiną
poszłyśmy zobaczyć, co oferują bezcłowe sklepiki. Z reklamówką pełną książek po
angielsku i z ostatnimi upominkami dla przyjaciół, byłam gotowa do lotu! Trochę
się nachodziłyśmy, żeby znaleźć Tinie jej nową ulubioną wodę marki Fiji, ale w końcu wróciłyśmy
do taty, z którym poszłam kupić czekoladki dla babć, dziadka i naszych
dobrodziejów, którzy użyczyli nam mieszkania we Wrocławiu. Wzywali nas do
wyjścia.
Jak
zwykle, gdy tylko padł komunikat o tym, że bramki się otwierają, tłum poderwał
się z krzeseł i utworzył dłuuuugą kolejkę. My zaś uznaliśmy, że nam się nie
spieszy, więc spokojnie siedzieliśmy. Okazało się, że w pierwszej kolejności
wchodzili ludzie z określonymi numerami miejsc i… my byliśmy wśród nich. Z
minami zwycięzców minęliśmy linię bardziej wyrywnych pasażerów i weszliśmy na
pokład samolotu, gdzie powitały nas polskie stewardesy. Skierowały nas na sam
tył, gdzie w ostatnim rzędzie były nasze miejsca. Akurat te miejsca nie miały
schowka bagażowego, więc torby podróżne musieliśmy upchać pod fotelami i tam,
gdzie ktoś siedzący z przodu nie zajął całej wolnej przestrzeni. Z mamą i Tiną
zajmowałyśmy trzy środkowe siedzenia w ostatnim rzędzie, a tata siedział przed
nami z dwiema Czeszkami. Wysłuchaliśmy instrukcji bezpieczeństwa,
zrelaksowaliśmy się i wzbiliśmy się w powietrze.
Siedzieliśmy
tuż obok kuchni, więc stewardesy non stop koło nas biegały. Tata, jak to ma w
zwyczaju, zagadywał kobietę odpowiedzialną za naszą część samolotu, która
bardzo się z tego cieszyła i była dla nas wyjątkowo miła. Była też nieco
zakręcona i na moje pytanie o czas przylotu podała taką godzinę, że
musielibyśmy lecieć rakietą, żeby dotrzeć na czas.
-
Naprawdę tak powiedziałam? Przepraszam, pójdę to sprawdzić… To przez to, że
przedwczoraj byłam tutaj tym drugim… - tłumaczyła, zawstydzona. Faktycznie,
można się pogubić w tych lotach i strefach czasowych. Podziwiam osoby, które są w stanie tak szybko się przestawiać… Chociaż, jak widać, nie jest to wcale
łatwe.
Ledwo
udało nam się z Tiną włączyć film, gdzie Zac Efron był przystojny i
romantyczny, ledwo udało nam się zgrać nasze ekraniki tak, że na obu film
leciał w miarę równocześnie (co wiązało się z milionem zatrzymań i przesunięć),
a tu stewardesy zaczęły roznosić kolację. Siedzieliśmy tak blisko kuchni, że
czuliśmy zapach długo przed pojawieniem się wózków na pokładzie.
- Jesteśmy tak blisko, że pewnie dostaniemy jedzenie pierwsi i nie zabraknie dla
nas kurczaka! – rzucił tata w stronę naszej znajomej stewardesy, która okazała
się szefową wszystkich stewardes na pokładzie. Ta odpowiedziała miłym uśmiechem
i pobiegła w stronę klasy biznesowej. Znowu zgrałyśmy ekrany, wciągnęłyśmy się w
akcje filmu… A tu podjeżdżają do nas z jedzeniem.
-
Ja poproszę kurczaka – powiedział tata.
-
Tak, my też kurczaka – rzuciła mama.
-
Ale ja mam ostatniego… - Stewardesa spojrzała na nas z zakłopotaniem.
Myślałam,
że tatę trafi szlag.
Wzięliśmy
tego ostatniego kurczaka i trzy gulasze. Tata przekazał kurczaka Tinie, a sam niczego nie tknął. Nawet po naszych zapewnieniach, że gulasz był smaczny (i to
mówię ja, osoba, której wołowina najczęściej staje w gardle), nie otworzył pudełka.
-
Pan nic nie zjadł? – zapytała zmartwiona szefowa stewardes.
-
Nie. – Tata postanowił trochę się podąsać i oddał jej nietkniętą tacę. Kobieta
zabrała ją i gdzieś poszła. Mniej więcej pół godziny później wróciła z inną
tacą.
-
A czy miałby pan może ochotę na grillową pierś kurczaka? Niby to dla klasy
biznesowej, ale w sumie… - uśmiechnęła się z ulgą, gdy tata przyjął tę
propozycję. Udało jej się zadowolić bardzo wymagającego klienta – gratulacje dla
tej pani! I gratulacje dla taty, który po raz kolejny udowodnił nam, że czasem
warto jest pomarudzić i upominać się o swoje.
Film
się skończył, oczywiście były wielkie wzruszenia i happy end. Tymczasem
przygasły światła, a ludzie pozasłaniali okienka. Była mniej więcej amerykańska
północ, może pierwsza w nocy – ciężko było to stwierdzić przy wyłączonych
telefonach. Ale zegara biologicznego się nie wyłączy – przyszedł czas na sen. Spanie
w samolocie nie należy do łatwych, ale po nieznacznym pochyleniu foteli i
zrobienie z siebie kocykowych naleśników udało nam się zasnąć. Zrobiło się
ciepło, cicho i ciemno – trzy warunki na ,,ci” zostały spełnione i cudownie
było odpłynąć. Niestety, po jakimś czasie obudziły mnie głosy dwóch mężczyzn,
którzy stali obok toalet (a przez to i obok nas – te miejsca…) i rozmawiali w
najlepsze.
-
Co tam, nie śpisz?
-
A nie, jakoś nie mogę… A że wstałem, to nie będę koło moich się przeciskać, bo
je pobudzę…
-
A no, no, niech sobie śpią…
Tak
mniej więcej brzmiała ich fascynująca konwersacja, która wyrwała mnie ze snu.
Gadali tak jeszcze chwilę, do czasu, gdy mama też się obudziła i spojrzała na
nich jak Michelle tutaj:
Wtedy
sobie poszli. Ale nie mogłam już zasnąć. Do czasu, aż przypomniałam sobie, że w
gazecie pisali, że w samolocie warto położyć ręce na poduszce. Nie wiem, jak to
dokładnie działa, ale pewnie chociaż częściowo chodzi o to, że wreszcie ręce
nie spadają i nie przeszkadzają… A może chodziło o jakieś wyrównanie ciśnienia?
Nie pamiętam. Ale polecam, działa. Spałam jak zabita.
W
tę stronę leciało się krócej i to nie tylko dlatego, że lecieliśmy przeciwnie
do kierunku obrotu Ziemi. Nawet się nie spostrzegliśmy, kiedy przespaliśmy
większość lotu i już podchodziliśmy do lądowania. Gazeta, która podpowiadała,
że łatwiej zasypia się z rękami na poduszce, mówiła też, że łatwiej jest się
przestawić po zmianie strefy czasowej, gdy nosi się okulary przeciwsłoneczne
przez kilka godzin po wylądowaniu, więc
mama z Tiną założyły swoje. Tata jest przyzwyczajony do tych zmian, a ja nie
noszę okularów prawie nigdy, więc trochę się z nich nabijaliśmy, gdy siedziały w zadaszonym pomieszczeniu w okularach. Wyciągnęliśmy
torby, przepuściliśmy osoby, którym bardziej się spieszyło... I stanęliśmy na polskiej
ziemi.
Niestety,
nasza radość nie trwała długo, bo oczywiście musieliśmy od razu spotkać się z
polskim absurdem. Po przejściu kontroli paszportowej (bo przecież wcale nie
przechodziliśmy jej już w Stanach, prawda?), stanęliśmy w kolejce do… bramek
bezpieczeństwa! Po tam, jak przeskanowano nas wzdłuż i wszerz w Nowym Jorku, mieliśmy
nadzieję, że to był już koniec tych bezsensownych procedur, a tu znowu to samo.
Pogodzeni z losem zdjęliśmy buty, paski, zegarki, wianki i tak dalej, wyjęliśmy
kosmetyczki i laptopy… Ale kiedy okazało się, że mamy też wyrzucić butelki o
pojemności większej niż 100 ml, coś we mnie zawrzało. Jaki był tego wszystkiego
cel? Ludzie zostawiali butelki dobrego alkoholu, który kupili w strefie
bezcłowej albo na pokładzie samolotu. I mieli prawo to przewozić. Na locie
międzykontynentalnym można było, a na krajowym już nie? A w Nowym Jorku nigdzie
nie było widać ostrzeżeń typu ,,Zapraszamy
do zakupów w strefie wolnocłowej. Alkohol i perfumy bez podatku. Nie
trać takiej okazji! No chyba, że lecisz do Polski – tam pracują idioci, więc i
tak to stracisz.” Nie, takich ostrzeżeń nie było. Za to na Okęciu było pełno
smutnych ludzi, którzy wrócili do ukochanej ojczyzny, lecieli wiele godzin i od
razu dostali od polskiego służbisty w twarz.
-
A na jakiej podstawie zabierają państwo legalnie zakupione produkty? – zapytał tata.
-
Takie procedury. Jak się nie podoba, to niech pan nie lata – odparł strażnik.
-
I żeby pan wiedział, że nie będę! Nie z Okęcia!
-
Niech się pan nie burzy, bo zawołamy kierownika – próbował nastraszyć tatę łysy
mundurowy.
-
O, doskonały pomysł! Chętnie z nim porozmawiam o waszym traktowaniu pasażera!
Tymczasem
Tina z premedytacją zostawiła swoją butelką z wodą w torbie. Oczywiście została
zauważona.
-
Proszę ją wyrzucić, tutaj ma pani trzy kosze do wyboru.
-
Och, jak uroczo – stwierdziła ma siostra z przekąsem.
-
Ona nie chce wyrzucić tej butelki – wtrąciłam, bo taka była prawda. W Nowym
Jorku spędziłyśmy ze dwadzieścia minut na poszukiwaniu takiej właśnie
półlitrowej butelki Fiji, którą potem Tina planowała nosić do szkoły.
-
No ale… ale musi – strażnik był nieco zbity z tropu i widać było, że miał już
dość naszej rodziny.
-
Wypiję! – warknęła Tina i niespiesznie sączyła płyn, blokując kolejkę za nami.
A kolejka była już dość spora. Ale nie zawracaliśmy sobie tym głowy, tak
byliśmy wściekli. Sami nic nie straciliśmy, ale wiele osób, w tym turystów, od
razu po wjeździe do kraju jest traktowana gorzej od kryminalistów, a pracownicy
są chamscy w stosunku do uprzejmych (na początku) pasażerów. Osoby, które mnie
znają, wiedzą, że wyprowadzenie mnie z równowagi graniczy z cudem, a tam
naprawdę byłam gotowa na nich nawrzeszczeć. Nie latajcie przez Okęcie, jeśli nie musicie!
Na
szczęście po chwili znaleźliśmy wolny stolik w kawiarni, gdzie złapałyśmy Wi-Fi.
Wylałam swoje smutki na Facebooku i znajomi jak zwykle okazali się bezcenni –
po chwili śmiałam się z komentarzy i od razu poczułam się lepiej. Chociaż i tak
wkurzałam się na to, że złapanie sieci na lotnisku jest dość skomplikowane –
trzeba było wpisać numer rejsu, wysłać SMS lub zeskanować bilet w specjalnym
urządzeniu, którego nigdzie nie było widać. I po tym wszystkim Internet miało
się przez 15 minut. Teraz podobno coś się tam zmieniło, ale wtedy nie było zbyt
fajnie. Piliśmy kawusię, trochę gadaliśmy, ale niezbyt się ta rozmowa kleiła, bo chciało nam
się spać. Niektórym chciało się nieco bardziej…
Musieliśmy
czekać na lot do Wrocławia kilka godzin, ale dość szybko upłynął nam ten czas. A
lot minął ekspresowo, bo znowu większość przespaliśmy. Nieco stresowały mnie turbulencje
(była burza), bo kilka dni wcześniej zestrzelono malezyjski samolot nad
Ukrainą, a w samolot reprezentacji Hiszpanii w piłce nożnej uderzył piorun. Po
raz pierwszy w życiu czułam się w samolocie jak w pułapce, bo nie miałam
kontroli nad tym, co mogłoby się stać. Jednak wzięłam kilka głębokich oddechów,
zaczytałam się i zaraz stres minął. Byliśmy we Wrocławiu. Byliśmy w domu.
Taksówka
do mieszkania znajomych, zebranie rzeczy, które u nich zostawiliśmy (w tym
szukanie laptopa mamy, który znaleźliśmy ukryty w szafce z kartką w środku…),
podrzucenie pocztówki z grubą babą do łóżka przyjaciela i wreszcie mogliśmy się
załadować do naszego samochodu.
(taką wiadomość dostałam kilka dni później)
Półtorej godziny później byliśmy już w domu.
Słońce chyliło się ku zachodowi, a my nie byliśmy pewni, która jest godzina, bo
myślami dalej byliśmy w innej strefie czasowej. I w tym innym, wielkim świecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz