Wieczorem pierwszego dnia:
Chwilę cieszyłyśmy się widokiem, po czym ruszyłyśmy z rodzicami na miasto. Był już wieczór, ale budynki oddawały ciepło, więc niepotrzebne były nam żadne swetry. Times Square jest najwyżej 500 metrów od naszego hotelu, więc ruszyliśmy w tę stronę. Broadway nocą wygląda olśniewająco. Afisze błyszczą, zachwycają nazwiskami sław i zapraszają na spektakle. Nieźle ubrani ludzie przechadzają się i unikają naganiaczy, którzy oferują wypożyczenie roweru, wycieczkę z przewodnikiem albo bilety na musicale. Im bliżej słynnego placu, tym więcej ludzi. Każdy stara się jakoś przedrzeć, nikt nie zwraca uwagi na światła, połowa ludzi przechodzi na czerwonym tuż przed sunącymi powoli samochodami, których kierowcy reagują agresywnym uderzaniem w klakson. Jest niesamowicie głośno. Klaksony, rozmowy, muzyka grana w restauracjach i na ulicy – wszystko to miesza się ze sobą i ogłusza. Ale można się do tego przyzwyczaić i nieco „wyciszyć” swój słuch.
Chwilę cieszyłyśmy się widokiem, po czym ruszyłyśmy z rodzicami na miasto. Był już wieczór, ale budynki oddawały ciepło, więc niepotrzebne były nam żadne swetry. Times Square jest najwyżej 500 metrów od naszego hotelu, więc ruszyliśmy w tę stronę. Broadway nocą wygląda olśniewająco. Afisze błyszczą, zachwycają nazwiskami sław i zapraszają na spektakle. Nieźle ubrani ludzie przechadzają się i unikają naganiaczy, którzy oferują wypożyczenie roweru, wycieczkę z przewodnikiem albo bilety na musicale. Im bliżej słynnego placu, tym więcej ludzi. Każdy stara się jakoś przedrzeć, nikt nie zwraca uwagi na światła, połowa ludzi przechodzi na czerwonym tuż przed sunącymi powoli samochodami, których kierowcy reagują agresywnym uderzaniem w klakson. Jest niesamowicie głośno. Klaksony, rozmowy, muzyka grana w restauracjach i na ulicy – wszystko to miesza się ze sobą i ogłusza. Ale można się do tego przyzwyczaić i nieco „wyciszyć” swój słuch.
Zobaczyłyśmy
z bliska słynną ścianę z reklamami oraz specyficzne schody. Tina mówi, że są
znane i że to jedna z atrakcji – ja o nich wcześniej nie słyszałam, ale też nie
czytałam zbyt wiele na temat tego miasta przed przyjazdem tutaj. Dlatego po
prostu uznaję, że dzieciak ma rację. Odbiliśmy w lewo i znaleźliśmy się na
mniej zatłoczonej ulicy. Było już koło dziesiątej (w Polsce koło czwartej rano)
i mój zegar biologiczny nie zachęcał do jedzenia, ale Tina jest od niego bardziej
przekonująca. Wstąpiliśmy do jakiejś irlandzkiej restauracji. Na trzech
telewizorach pokazywano transmisję meczu baseballowego, ale niewiele osób się
nim interesowało. Ciekawsze było z pewnością jedzenie. Tina zamówiła kanapkę z
frytkami, tata też coś w tym stylu, a my z mamą podzieliłyśmy się pitą, humusem
i warzywami (ja – marchewki, mama – seler). Było przepysznie. Chyba będę się
musiała dowiedzieć, jak się taki humus robi. Frytki też były super – w Polsce
takich ze świecą szukać. Zadowoleni mogliśmy wrócić do hotelu.
Mama
była najbardziej zmęczona, więc odesłaliśmy ją do pokoju, a nasza trójka poszła
po małe zapasy. Nie wiedzieliśmy, że weszliśmy do sklepu ze zdrową żywnością.
Wyglądał jak skrzyżowanie apteki ze sklepem spożywczym. Nie mogłyśmy się
napatrzeć na wszystkie rzeczy, których u nas nie ma. Kupiłyśmy chyba ze cztery
rodzaje wody mineralnej: z Norwegii, Alp i Fidżi. Do tego woda kokosowa i inne
tego typu bajery. Gdybyśmy nie miały trochę silniejszej woli, kupiłybyśmy chyba
pół sklepu, bo wszystko wyglądało tak ładnie i kusząco. Jogurty z musli,
najróżniejsze bezglutenowe batony i ciastka, mleko sojowe i dziesięć rodzajów
zwykłego, a obok jeszcze migdałowe, kokosowe… Do wyboru, do koloru. Mamy dużo
czasu, żeby wszystkiego spróbować, musimy się ograniczać. Najbardziej
zaskoczyło mnie to, że za dwa dolary można sobie kupić miskę owsianki z
automatu, tak jak u nas kawę na stacji benzynowej. Owsiankę. Czego oni nie
wymyślą… Mają tu rozwiązania dla naprawdę leniwych osób: owoce już obrane i
pokrojone w małe kawałki, zestawy do robienia kanapek… Ja bym czegoś takiego nie tknęła, bo wygląda to tak sztucznie, że bałabym się, że wyrośnie mi trzecie oko ;)
Dlatego postanowiłyśmy trzymać się wody.
Wróciłyśmy
do hotelu. Znowu musiałyśmy posiedzieć przy oknie i napawać się widokiem, bo
Nowy Jork nocą wygląda jeszcze lepiej niż w dzień.
Światła migoczą z
każdej strony, setki okien pokazują, że wszędzie tam są ludzie, każdy z nich
wreszcie w swoim malutkim świecie, oddzielony ścianami od tłumów, które nadal
krążą po ulicach. W domu czy na ulicy – wszyscy ci ludzie zapewniają Nowemu Jorkowi sławę
miasta, które nigdy nie śpi.
Ale
my, po całej dobie pełnej wrażeń, musiałyśmy się wreszcie położyć.
Zaciągnęłyśmy zasłony, zarzuciłyśmy ręczniki na wszelkie diodki w pokoju i
odpłynęłyśmy.
Dzień 2: Times Square, Macy’s, 5th Avenue i
Central Park
O
8:30 musiałyśmy wstać, żeby o 9:00 pojawić się na śniadaniu. Obudzić się nie
było aż tak ciężko, bo zegar biologiczny podpowiadał, że w Polsce jest już
14:30 i czas wstawać. Dlatego też nawet Tina jakoś się zwlekła z łóżka.
Śniadanie
co prawda nie umywa się do śniadań w hotelu tej samej sieci w Warszawie, ale
nie można narzekać. Codziennie zaczynam dzień od owsianki z owocami i gofrów,
które robi się samemu. Do wyboru jest sporo dobrych rzeczy, część z nich typowo
amerykańska: jakieś bajgle, syrop z agawy i inne pyszności.
Po
śniadaniu włączyłyśmy telewizor i trafiłyśmy na maraton ,,Supernatural” <3
Dla mnie to już za dużo szczęścia – oglądać Sama i Deana , a w tle mieć widok
na pół Nowego Jorku… Cudownie.
Poszliśmy
zwiedzać. Krok pierwszy: Starbucks na rogu. W Polsce Starbucks to jeszcze
nowość, a zdjęcia tej kawy wywołują specyficzny głód kofeinowy. Tymczasem tutaj
te kawiarnie są wszędzie. Naprawdę wszędzie. Na każdym rogu, w każdym większym
sklepie, w podziemiach wieżowców… i na czwartym piętrze naszego hotelu. Serio,
mamy tu Starbucksa. I to bardzo kameralnego, bo dostać się do niego mogą tylko
hotelowi goście. Miodzio. A ceny są mniej więcej takie jak w Polsce. Z mrożoną
kawunią poszliśmy dalej.
Times Square nie był już taki zatłoczony, aut
na ulicach prawie nie było, więc wreszcie dało się normalnie iść. Spotkałyśmy
Elmo, Ciasteczkowego Potwora, Shreka i inne cudaki. Dwie Myszki Minnie rzuciły
się do tulenia taty, który z radością je uściskał. Tina chciała zrobić zdjęcie,
ale zanim zdążyła to zrobić, tata się odsunął. I dobrze, bo dwóch
bajkowych alfonsów już chciało wysępić od nas kasę za fotki. Powiedziałam im
szybko, że nie zrobiłyśmy żadnego zdjęcia, więc dali nam spokój.
Chwilę później
przechodziliśmy na światłach. Kiedy włączyło się białe (bo tutaj pojawia się
biały ludzik albo czerwona ręka na sygnalizatorach), ruszyłyśmy i prawie padłyśmy
ze śmiechu, bo mijał nas facet w stringach, staniku i łańcuszku na swoim grubym
brzuchu. Całą twarz miał posypaną różowym brokatem. Zawołał do nas ,,Hello!” i
posłał buziaczka. Sexy jak cholera xD Uznałyśmy, że z pewnością wracał z
dobrego melanżu.
Minęłyśmy
stację metra na 42. ulicy. To tutaj zawsze wychodzą z metra w ,,Glee”. Świetne
uczucie - widzieć takie niepozorne, ale znaczące miejsca J Dotarłyśmy do Macy’s. Ten dom
handlowy uważany jest za największy na świecie, co roku sponsoruje paradę z
okazji Święta Dziękczynienia i fajerwerki z okazji Dnia Niepodległości. Gmach
tego kolosa ciągnie się przy Herald Square. Na dziesięciu piętrach można
znaleźć masę towarów. W piwnicy talerze, na parterze perfumy, a wyżej ubrania,
ubrania, ubrania… Jest piętro całe poświęcone butom, inne całe zawalone
sukienkami… Tina przymierzyła dla zabawy ładną, długą do ziemi. Taka tam kiecka
za 399 dolarów. Można nacieszyć oczy, ale kupić coś nie jest łatwo. Wszystko
jest bardzo drogie i, chociaż ładne i dobre jakościowo, raczej nie warte swojej
ceny. Nie ma ścisłej granicy między sklepami, bo wszystkie są połączone, nie ma
ścian i witryn. Znalezienie przymierzalni czy łazienki graniczy z cudem i
wymaga pytania o drogę. W porównaniu z londyńskim Harrodsem… Amerykanie muszą
się jeszcze wiele nauczyć. Wszystko wygląda na stare i nieco zaniedbane. Nic
nie kupiłyśmy, ale może jeszcze wrócimy tam po sukienkę z motywem flagi…
Przecież sukienek nigdy za wiele, prawda?
Dotarliśmy na
5th Avenue. O Piątej Alei krążą legendy. Ma tu być wiele ekskluzywnych sklepów…
Zaczęło się od Victoria’s Secret. Witryny wyglądały bardzo zachęcająco, ale po
co wydawać na stanik całe kieszonkowe? Poszłyśmy dalej. Kiedyś dorośniemy do
tego sklepu.
Roiło się tam
od turystów, ale tych najlepszych sklepów nie było nigdzie widać. Tina,
wychowana na ,,Plotkarze” i innych Instagramach, znała większość obecnych tam
marek, ale mi one zbyt wiele nie mówiły. Tak czy siak, miło było do nich
wchodzić, bo każdy z nich oferował klimatyzowane wnętrze, co było jak
zbawienie po spacerze w słońcu. Miasta nagrzewają się bardzo szybko. Doszłyśmy
pod Empire State Building, porobiłyśmy zdjęcia, zjadłyśmy kanapkę w Subway’u i
zawróciłyśmy. Naganiacze zaczepiali tatę i chcieli mu wcisnąć bilety na
ulubiony budynek King Konga.
Tina chciała wstąpić do Urban Outfitters, gdzie rzeczy nawet mi się podobały, ale ceny już mniej. Mała kupiła tam sobie okulary i jakąś śmieszną pandę.
Tina chciała wstąpić do Urban Outfitters, gdzie rzeczy nawet mi się podobały, ale ceny już mniej. Mała kupiła tam sobie okulary i jakąś śmieszną pandę.
Zauważyliśmy, że można za darmo wejść do Nowojorskiej Biblioteki Publicznej. Pokazywano tam Deklarację Niepodległości. Niestety, nie była to ta oryginalna wersja, którą Cage ukradł w filmie, tylko kopia zrobiona przez Thomasa Jeffersona, która była później rozsyłana dalej.
Biblioteka wyglądała bardzo dobrze, czuć było tę powagę i dostojeństwo, które towarzyszą wielkim zbiorom dzieł literackich, chociaż zbiorów tych nie było widać. Miło było się tam przez chwilę pokręcić. Mogliśmy wracać do hotelu.
Tata chciał
obejrzeć mecz, a my z radością na to przystałyśmy. Rzuciłyśmy się na łóżko i
oglądałyśmy show Ellen, śmiejąc się niesamowicie. Oglądanie Ellen w takim
miejscu, na wielkim ekranie telewizora, jest o wiele przyjemniejsze niż
oglądanie jej na YouTube. Później trafiłyśmy na ,,Ridiculousness”, gdzie facet
prezentuje filmiki ludzi, którym coś się nie udało. Zwykle skoki z wysokości.
Wszystko nas bolało, gdy na to patrzyłyśmy.
Przyszedł czas
na spacer po Central Parku. Poszliśmy tam nieco okrężną drogą, bo chcieliśmy
zobaczyć, gdzie grają ,,Wicked” i odebrać bilety na następny dzień. Gdy
staliśmy w kolejce, do teatru wpadła kobitka z synkiem z zespołem Downa i
bardzo się zdziwiła, że spektakl… zaczął się pół godziny temu. Była pewna, że
zaczyna się o 20.00, a nie o 19.00. Jeśli ktoś wydaje 100-200 dolarów na bilet
do teatru, a potem nie sprawdza godziny, to ja mogę tylko pogratulować. My
zawsze sprawdzamy z dziesięć razy i wychodzimy odpowiednio wcześniej.
Przepuściliśmy ją, żeby nie straciła jeszcze więcej musicalu. Odebraliśmy nasze
bilety i poszliśmy do parku.
Znowu
dziesiątki naganiaczy namawiały nas na wynajęcie rowerów albo rikszy. Minęliśmy ich i wkroczyliśmy do zielonej polany w miejskiej dżungli. Od
razu spotkaliśmy wiewiórki, które nie boją się ludzi, ale są na tyle
inteligentne, że nie podejdą do kogoś, kto (jak my) udaje, że ma dla nich
jedzenie. Trzeba mieć je naprawdę. Z pewnością dobrze im się tam żyje, kiedy
tylu turystów chce je dokarmiać.
Cały park okrąża szeroka droga, na której
wytyczono ścieżki dla rowerzystów, aut, biegaczy itd. Usiedliśmy na ławce obok
łączki, która według Tiny nazywa się Oślą Łączką i gdzie podobno wszyscy z
,,Plotkary” chodzili się opalać. Obserwowaliśmy ludzi. Na łączce ludzie grali w
piłkę, rzucali sobie frisbee, stali na rękach albo zwyczajnie leżeli i cieszyli
się wolnością.
Na drodze tuż obok roiło się od sportowców i tych, którzy
sportowcami chcieli by być. Uznałyśmy z Tiną, że faceci powinni mieć nakaz
biegania bez koszulek, bo wyglądali świetnie ;)
Obok nich śmigały riksze i
dorożki. Koni nikt nie musiał prowadzić, same znały drogę i tuptały znudzone
wolnym krokiem.
Rozbroił mnie tatuś, który wyszedł z dzieckiem na spacer.
Prowadził wózek… jadąc na rolkach! Ja bym się bała, że nie wyrobię na zakręcie
i dziecko pojedzie dalej beze mnie, ale on wyglądał na profesjonalistę.
Prawie każda
ławka ma tabliczkę z dedykacją. Niektóre są bardzo słodkie, niektóre smutne, a
każda z nich streszcza w jednym lub dwóch zdaniach historię czyjegoś życia.
Chwytają za serce.
Szliśmy dalej. Park jak to park – drzewa, trochę wody, jakieś
rzeźby… Ale czułam, że jest to miejsce szczególne. Nic dziwnego, że
nowojorczycy tak je lubią. Czuć tam dobrą energię setek ludzi, którzy
przychodzą się zrelaksować, poćwiczyć jogę, poczytać albo pójść na koncert. No
właśnie, koncert. Już z daleka słyszałyśmy muzykę i szłyśmy w jej kierunku.
Rodzice poszli w drugą stronę, a my postanowiłyśmy sprawdzić, kto występuje. Zespół
grał naprawdę nieźle, po każdej piosence słychać było piski wielu fanów.
Chciałyśmy jakoś dostać się pod scenę, ale trafiłyśmy na jej tyły, gdzie nie
było przejścia. Poszłyśmy więc do rodziców i dalej kręciliśmy się po parku. Znalazłyśmy fontannę, przy której nagrywano sceny do ,,Zaczarowanej" ( http://www.youtube.com/watch?v=xRYU4cqUAUs ).
Widziałyśmy parę na randce. Dwóch panów, z których
jeden trzymał wielki bukiet kwiatów. Obserwowałyśmy ich z zainteresowaniem, a
gdy ich minęłyśmy i odeszłyśmy parę metrów, obu nam równocześnie wyrwało się
głośne ,,awwwww”. Bo naprawdę uroczo wyglądali.
Powoli
nadchodził czas powrotu do hotelu. Nie do końca celowo obeszliśmy scenę i
byliśmy pod głównym wejściem. Koncert trwał w najlepsze, muzyka naprawdę nam
się podobała i chciałyśmy tam wejść. Ale okazało się, że to płatny koncert, a
my nie miałyśmy biletów. Zaraz znaleźli nas sprytni goście, którzy chcieli nam
je sprzedać, ale podziękowałyśmy. Nie wiedziałyśmy, kto gra, a poza połowa
koncertu już minęła. Później sprawdziłyśmy, kto grał. Pamiętacie piosenkę
,,Accidentally in love”, która była drugiej części ,,Shreka”? To był ten
właśnie zespół, Counting Crows ( http://www.youtube.com/watch?v=QUypt2nvorM ). Polecamy serdecznie J
Nad trawą,
między drzewami, zaczęło coś błyskać i znikać. To były świetliki. Czasem
pojawiał się tylko jeden, samotny, ale w niektórych miejscach aż się od nich
roiło. Wyglądało to bardzo urzekająco i od razu przypomniała nam się druga
część ,,Zakochanego Kundla”, gdzie Chaps ze swoja dziewczyną łapali świetliki
do pyszczków i skakali po parku ( http://www.youtube.com/watch?v=rCIfxuRAjCA ). Bo mniej więcej tak to wszystko wyglądało.
Cudownie.
Wyszliśmy inna
bramą i wracaliśmy Piątą Aleją. To tutaj, bliżej parku, mieszczą się te
luksusowe sklepy. Gucci, Versace, Tiffany (gdzie śniadanie wcinała Audrey
Hepburn) i inne wielkie nazwiska ukazywały się naszym oczom. Oczywiście
wszystkie były już pozamykane, ale wystawy świeciły i przyciągały wzrok.
Minęłyśmy Hotel Plaza, gdzie kręcono tyle filmów, że chyba nikt już ich nie
liczy. Ciekawe doświadczenie – być w miejscu, które widzi się co roku oglądając
,,Kevina samego w Nowym Jorku” J
Chociaż znowu mój wewnętrzny zegar się buntował, poszliśmy na kolację. Miły kelner od razu nalał nam wody z lodem i przeszliśmy do zamawiania. Poprosiłam o gotowane warzywa i myślałam o tradycyjnym dla mnie zestawie: brokuły, marchewki, kalafior i może jeszcze jakieś szparagi. A tu kelnerka każe mi wybrać pomiędzy groszkiem, kukurydzą i brokułem, bo dostać mogę tylko jeden rodzaj. Pomyślałam: ,,Oho, tak to ja się nie bawię!” i powiedziałam, że w takim razie nie chcę tych warzyw. Babeczka zaproponowała, że może mi w drodze wyjątku zaserwować mieszankę, więc byłam szczęśliwa. Te warzywa w menu nazywały się dodatkiem, chciałam tylko coś sobie przekąsić kiedy rodzinka będzie wcinać. Jakież było moje zdziwienie, kiedy podano mi cały wielki talerz! Nie mam pojęcia, ile oni są w stanie zmieścić, ale ja nawet temu ,,dodatkowi” nie podołałam. Trzeba im przyznać, że chociaż jedzenie w restauracji jest tu mniej więcej trzy razy droższe niż w Polsce, to jest to uczciwa cena. W końcu zarabiają od nas więcej i dają wielkie porcje. Nie można wyjść głodnym.
Chociaż znowu mój wewnętrzny zegar się buntował, poszliśmy na kolację. Miły kelner od razu nalał nam wody z lodem i przeszliśmy do zamawiania. Poprosiłam o gotowane warzywa i myślałam o tradycyjnym dla mnie zestawie: brokuły, marchewki, kalafior i może jeszcze jakieś szparagi. A tu kelnerka każe mi wybrać pomiędzy groszkiem, kukurydzą i brokułem, bo dostać mogę tylko jeden rodzaj. Pomyślałam: ,,Oho, tak to ja się nie bawię!” i powiedziałam, że w takim razie nie chcę tych warzyw. Babeczka zaproponowała, że może mi w drodze wyjątku zaserwować mieszankę, więc byłam szczęśliwa. Te warzywa w menu nazywały się dodatkiem, chciałam tylko coś sobie przekąsić kiedy rodzinka będzie wcinać. Jakież było moje zdziwienie, kiedy podano mi cały wielki talerz! Nie mam pojęcia, ile oni są w stanie zmieścić, ale ja nawet temu ,,dodatkowi” nie podołałam. Trzeba im przyznać, że chociaż jedzenie w restauracji jest tu mniej więcej trzy razy droższe niż w Polsce, to jest to uczciwa cena. W końcu zarabiają od nas więcej i dają wielkie porcje. Nie można wyjść głodnym.
Dostaliśmy
rachunek, gdzie wszystko było uczciwie policzone: za zmieszanie warzyw nic nie
doliczyli, woda była darmowa – wszystko super. Tylko kelnerka nas nieco
zaskoczyła na minus, bo kiedy podawała rachunek, rzuciła mimochodem, że napiwek
nie jest wliczony w cenę i wynosi 15%. W normalnych (tj. polskich)
restauracjach nikt by nie ważył się tak powiedzieć. We Włoszech doliczają sobie
napiwek do rachunku, wszystko jest oficjalnie rozliczane. W Polsce kelnerzy po
prostu się cieszą, jeśli uda im się zasłużyć na napiwek. A tutaj… Zgaduję, że
dzięki takiemu bezpośredniemu podejściu łatwiej Amerykanom zdobyć pieniądze,
ale trudniej sympatię. Chociaż oczywiście starają się nadrabiać to swoim
,,How are you today” na każdym kroku. W każdym sklepie czy restauracji trzeba
przebrnąć przez konwersację w stylu:
-
Jak się masz?
-
Świetnie. A ty?
-
Świetnie.
- To super.
-
Super.
Nie sądzę,
żeby faktycznie ich ciekawiło, jak się człowiek czuje. I gdyby im ktoś
powiedział, że mu źle… Pewnie nie wiedzieliby nawet, co powinni zrobić ;) Ale nie da się powiedzieć, że nie są sympatyczni, bo są - radośni, wyluzowani i otwarci.
Wróciliśmy do
hotelu i dość szybko poszłyśmy spać, bo w Polsce była już mniej więcej szósta
rano i czułyśmy się jak po weselu i poprawinach - czyli szczęśliwe, zmęczone i marzące tylko o tym, żeby dać nogom odpocząć ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz