tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

piątek, 4 lipca 2014

Koniec pierwszego i drugi dzień: Times Square, Macy's, 5th Avenue, Central Park

                Wieczorem pierwszego dnia:
              Chwilę cieszyłyśmy się widokiem, po czym ruszyłyśmy z rodzicami na miasto. Był już wieczór, ale budynki oddawały ciepło, więc niepotrzebne były nam żadne swetry. Times Square jest najwyżej 500 metrów od naszego hotelu, więc ruszyliśmy w tę stronę. Broadway nocą wygląda olśniewająco. Afisze błyszczą, zachwycają nazwiskami sław i zapraszają na spektakle. Nieźle ubrani ludzie przechadzają się i unikają naganiaczy, którzy oferują wypożyczenie roweru, wycieczkę z przewodnikiem albo bilety na musicale. Im bliżej słynnego placu, tym więcej ludzi. Każdy stara się jakoś przedrzeć, nikt nie zwraca uwagi na światła, połowa ludzi przechodzi na czerwonym tuż przed sunącymi powoli samochodami, których kierowcy reagują agresywnym uderzaniem w klakson. Jest niesamowicie głośno. Klaksony, rozmowy, muzyka grana w restauracjach i na ulicy – wszystko to miesza się ze sobą i ogłusza. Ale można się do tego przyzwyczaić i nieco „wyciszyć” swój słuch.



                Zobaczyłyśmy z bliska słynną ścianę z reklamami oraz specyficzne schody. Tina mówi, że są znane i że to jedna z atrakcji – ja o nich wcześniej nie słyszałam, ale też nie czytałam zbyt wiele na temat tego miasta przed przyjazdem tutaj. Dlatego po prostu uznaję, że dzieciak ma rację. Odbiliśmy w lewo i znaleźliśmy się na mniej zatłoczonej ulicy. Było już koło dziesiątej (w Polsce koło czwartej rano) i mój zegar biologiczny nie zachęcał do jedzenia, ale Tina jest od niego bardziej przekonująca. Wstąpiliśmy do jakiejś irlandzkiej restauracji. Na trzech telewizorach pokazywano transmisję meczu baseballowego, ale niewiele osób się nim interesowało. Ciekawsze było z pewnością jedzenie. Tina zamówiła kanapkę z frytkami, tata też coś w tym stylu, a my z mamą podzieliłyśmy się pitą, humusem i warzywami (ja – marchewki, mama – seler). Było przepysznie. Chyba będę się musiała dowiedzieć, jak się taki humus robi. Frytki też były super – w Polsce takich ze świecą szukać. Zadowoleni mogliśmy wrócić do hotelu.
                Mama była najbardziej zmęczona, więc odesłaliśmy ją do pokoju, a nasza trójka poszła po małe zapasy. Nie wiedzieliśmy, że weszliśmy do sklepu ze zdrową żywnością. Wyglądał jak skrzyżowanie apteki ze sklepem spożywczym. Nie mogłyśmy się napatrzeć na wszystkie rzeczy, których u nas nie ma. Kupiłyśmy chyba ze cztery rodzaje wody mineralnej: z Norwegii, Alp i Fidżi. Do tego woda kokosowa i inne tego typu bajery. Gdybyśmy nie miały trochę silniejszej woli, kupiłybyśmy chyba pół sklepu, bo wszystko wyglądało tak ładnie i kusząco. Jogurty z musli, najróżniejsze bezglutenowe batony i ciastka, mleko sojowe i dziesięć rodzajów zwykłego, a obok jeszcze migdałowe, kokosowe… Do wyboru, do koloru. Mamy dużo czasu, żeby wszystkiego spróbować, musimy się ograniczać. Najbardziej zaskoczyło mnie to, że za dwa dolary można sobie kupić miskę owsianki z automatu, tak jak u nas kawę na stacji benzynowej. Owsiankę. Czego oni nie wymyślą… Mają tu rozwiązania dla naprawdę leniwych osób: owoce już obrane i pokrojone w małe kawałki, zestawy do robienia kanapek… Ja bym czegoś takiego nie tknęła, bo wygląda to tak sztucznie, że bałabym się, że wyrośnie mi trzecie oko ;) Dlatego postanowiłyśmy trzymać się wody.
                Wróciłyśmy do hotelu. Znowu musiałyśmy posiedzieć przy oknie i napawać się widokiem, bo Nowy Jork nocą wygląda jeszcze lepiej niż w dzień. 



                   Światła migoczą z każdej strony, setki okien pokazują, że wszędzie tam są ludzie, każdy z nich wreszcie w swoim malutkim świecie, oddzielony ścianami od tłumów, które nadal krążą po ulicach. W domu czy na ulicy – wszyscy ci ludzie zapewniają Nowemu Jorkowi sławę miasta, które nigdy nie śpi.
                Ale my, po całej dobie pełnej wrażeń, musiałyśmy się wreszcie położyć. Zaciągnęłyśmy zasłony, zarzuciłyśmy ręczniki na wszelkie diodki w pokoju i odpłynęłyśmy.

Dzień 2: Times Square, Macy’s, 5th Avenue i Central Park
                O 8:30 musiałyśmy wstać, żeby o 9:00 pojawić się na śniadaniu. Obudzić się nie było aż tak ciężko, bo zegar biologiczny podpowiadał, że w Polsce jest już 14:30 i czas wstawać. Dlatego też nawet Tina jakoś się zwlekła z łóżka.
                Śniadanie co prawda nie umywa się do śniadań w hotelu tej samej sieci w Warszawie, ale nie można narzekać. Codziennie zaczynam dzień od owsianki z owocami i gofrów, które robi się samemu. Do wyboru jest sporo dobrych rzeczy, część z nich typowo amerykańska: jakieś bajgle, syrop z agawy i inne pyszności. 
                Po śniadaniu włączyłyśmy telewizor i trafiłyśmy na maraton ,,Supernatural” <3 Dla mnie to już za dużo szczęścia – oglądać Sama i Deana , a w tle mieć widok na pół Nowego Jorku… Cudownie.
                Poszliśmy zwiedzać. Krok pierwszy: Starbucks na rogu. W Polsce Starbucks to jeszcze nowość, a zdjęcia tej kawy wywołują specyficzny głód kofeinowy. Tymczasem tutaj te kawiarnie są wszędzie. Naprawdę wszędzie. Na każdym rogu, w każdym większym sklepie, w podziemiach wieżowców… i na czwartym piętrze naszego hotelu. Serio, mamy tu Starbucksa. I to bardzo kameralnego, bo dostać się do niego mogą tylko hotelowi goście. Miodzio. A ceny są mniej więcej takie jak w Polsce. Z mrożoną kawunią poszliśmy dalej.
 Times Square nie był już taki zatłoczony, aut na ulicach prawie nie było, więc wreszcie dało się normalnie iść. Spotkałyśmy Elmo, Ciasteczkowego Potwora, Shreka i inne cudaki. Dwie Myszki Minnie rzuciły się do tulenia taty, który z radością je uściskał. Tina chciała zrobić zdjęcie, ale zanim zdążyła to zrobić, tata się odsunął. I dobrze, bo dwóch bajkowych alfonsów już chciało wysępić od nas kasę za fotki. Powiedziałam im szybko, że nie zrobiłyśmy żadnego zdjęcia, więc dali nam spokój.
Chwilę później przechodziliśmy na światłach. Kiedy włączyło się białe (bo tutaj pojawia się biały ludzik albo czerwona ręka na sygnalizatorach), ruszyłyśmy i prawie padłyśmy ze śmiechu, bo mijał nas facet w stringach, staniku i łańcuszku na swoim grubym brzuchu. Całą twarz miał posypaną różowym brokatem. Zawołał do nas ,,Hello!” i posłał buziaczka. Sexy jak cholera xD Uznałyśmy, że z pewnością wracał z dobrego melanżu.
Minęłyśmy stację metra na 42. ulicy. To tutaj zawsze wychodzą z metra w ,,Glee”. Świetne uczucie  - widzieć takie niepozorne, ale znaczące miejsca J Dotarłyśmy do Macy’s. Ten dom handlowy uważany jest za największy na świecie, co roku sponsoruje paradę z okazji Święta Dziękczynienia i fajerwerki z okazji Dnia Niepodległości. Gmach tego kolosa ciągnie się przy Herald Square. Na dziesięciu piętrach można znaleźć masę towarów. W piwnicy talerze, na parterze perfumy, a wyżej ubrania, ubrania, ubrania… Jest piętro całe poświęcone butom, inne całe zawalone sukienkami… Tina przymierzyła dla zabawy ładną, długą do ziemi. Taka tam kiecka za 399 dolarów. Można nacieszyć oczy, ale kupić coś nie jest łatwo. Wszystko jest bardzo drogie i, chociaż ładne i dobre jakościowo, raczej nie warte swojej ceny. Nie ma ścisłej granicy między sklepami, bo wszystkie są połączone, nie ma ścian i witryn. Znalezienie przymierzalni czy łazienki graniczy z cudem i wymaga pytania o drogę. W porównaniu z londyńskim Harrodsem… Amerykanie muszą się jeszcze wiele nauczyć. Wszystko wygląda na stare i nieco zaniedbane. Nic nie kupiłyśmy, ale może jeszcze wrócimy tam po sukienkę z motywem flagi… Przecież sukienek nigdy za wiele, prawda?
Dotarliśmy na 5th Avenue. O Piątej Alei krążą legendy. Ma tu być wiele ekskluzywnych sklepów… Zaczęło się od Victoria’s Secret. Witryny wyglądały bardzo zachęcająco, ale po co wydawać na stanik całe kieszonkowe? Poszłyśmy dalej. Kiedyś dorośniemy do tego sklepu.
Roiło się tam od turystów, ale tych najlepszych sklepów nie było nigdzie widać. Tina, wychowana na ,,Plotkarze” i innych Instagramach, znała większość obecnych tam marek, ale mi one zbyt wiele nie mówiły. Tak czy siak, miło było do nich wchodzić, bo każdy z nich oferował klimatyzowane wnętrze, co było jak zbawienie po spacerze w słońcu. Miasta nagrzewają się bardzo szybko. Doszłyśmy pod Empire State Building, porobiłyśmy zdjęcia, zjadłyśmy kanapkę w Subway’u i zawróciłyśmy. Naganiacze zaczepiali tatę i chcieli mu wcisnąć bilety na ulubiony budynek King Konga.

Tina chciała wstąpić do Urban Outfitters, gdzie rzeczy nawet mi się podobały, ale ceny już mniej. Mała kupiła tam sobie okulary i jakąś śmieszną pandę.
Zauważyliśmy, że można za darmo wejść do Nowojorskiej Biblioteki Publicznej. Pokazywano tam Deklarację Niepodległości. Niestety, nie była to ta oryginalna wersja, którą Cage ukradł w filmie, tylko kopia zrobiona przez Thomasa Jeffersona, która była później rozsyłana dalej. 


Biblioteka wyglądała bardzo dobrze, czuć było tę powagę i dostojeństwo, które towarzyszą wielkim zbiorom dzieł literackich, chociaż zbiorów tych nie było widać. Miło było się tam przez chwilę pokręcić. Mogliśmy wracać do hotelu.
Tata chciał obejrzeć mecz, a my z radością na to przystałyśmy. Rzuciłyśmy się na łóżko i oglądałyśmy show Ellen, śmiejąc się niesamowicie. Oglądanie Ellen w takim miejscu, na wielkim ekranie telewizora, jest o wiele przyjemniejsze niż oglądanie jej na YouTube. Później trafiłyśmy na ,,Ridiculousness”, gdzie facet prezentuje filmiki ludzi, którym coś się nie udało. Zwykle skoki z wysokości. Wszystko nas bolało, gdy na to patrzyłyśmy.
Przyszedł czas na spacer po Central Parku. Poszliśmy tam nieco okrężną drogą, bo chcieliśmy zobaczyć, gdzie grają ,,Wicked” i odebrać bilety na następny dzień. Gdy staliśmy w kolejce, do teatru wpadła kobitka z synkiem z zespołem Downa i bardzo się zdziwiła, że spektakl… zaczął się pół godziny temu. Była pewna, że zaczyna się o 20.00, a nie o 19.00. Jeśli ktoś wydaje 100-200 dolarów na bilet do teatru, a potem nie sprawdza godziny, to ja mogę tylko pogratulować. My zawsze sprawdzamy z dziesięć razy i wychodzimy odpowiednio wcześniej. Przepuściliśmy ją, żeby nie straciła jeszcze więcej musicalu. Odebraliśmy nasze bilety i poszliśmy do parku.
Znowu dziesiątki naganiaczy namawiały nas na wynajęcie rowerów albo rikszy. Minęliśmy ich i wkroczyliśmy do zielonej polany w miejskiej dżungli. Od razu spotkaliśmy wiewiórki, które nie boją się ludzi, ale są na tyle inteligentne, że nie podejdą do kogoś, kto (jak my) udaje, że ma dla nich jedzenie. Trzeba mieć je naprawdę. Z pewnością dobrze im się tam żyje, kiedy tylu turystów chce je dokarmiać. 

Cały park okrąża szeroka droga, na której wytyczono ścieżki dla rowerzystów, aut, biegaczy itd. Usiedliśmy na ławce obok łączki, która według Tiny nazywa się Oślą Łączką i gdzie podobno wszyscy z ,,Plotkary” chodzili się opalać. Obserwowaliśmy ludzi. Na łączce ludzie grali w piłkę, rzucali sobie frisbee, stali na rękach albo zwyczajnie leżeli i cieszyli się wolnością. 

Na drodze tuż obok roiło się od sportowców i tych, którzy sportowcami chcieli by być. Uznałyśmy z Tiną, że faceci powinni mieć nakaz biegania bez koszulek, bo wyglądali świetnie ;) 

Obok nich śmigały riksze i dorożki. Koni nikt nie musiał prowadzić, same znały drogę i tuptały znudzone wolnym krokiem. 

Rozbroił mnie tatuś, który wyszedł z dzieckiem na spacer. Prowadził wózek… jadąc na rolkach! Ja bym się bała, że nie wyrobię na zakręcie i dziecko pojedzie dalej beze mnie, ale on wyglądał na profesjonalistę.
Prawie każda ławka ma tabliczkę z dedykacją. Niektóre są bardzo słodkie, niektóre smutne, a każda z nich streszcza w jednym lub dwóch zdaniach historię czyjegoś życia. Chwytają za serce.
Szliśmy dalej. Park jak to park – drzewa, trochę wody, jakieś rzeźby… Ale czułam, że jest to miejsce szczególne. Nic dziwnego, że nowojorczycy tak je lubią. Czuć tam dobrą energię setek ludzi, którzy przychodzą się zrelaksować, poćwiczyć jogę, poczytać albo pójść na koncert. No właśnie, koncert. Już z daleka słyszałyśmy muzykę i szłyśmy w jej kierunku. Rodzice poszli w drugą stronę, a my postanowiłyśmy sprawdzić, kto występuje. Zespół grał naprawdę nieźle, po każdej piosence słychać było piski wielu fanów. Chciałyśmy jakoś dostać się pod scenę, ale trafiłyśmy na jej tyły, gdzie nie było przejścia. Poszłyśmy więc do rodziców i dalej kręciliśmy się po parku. Znalazłyśmy fontannę, przy której nagrywano sceny do ,,Zaczarowanej" ( http://www.youtube.com/watch?v=xRYU4cqUAUs ). 

Widziałyśmy parę na randce. Dwóch panów, z których jeden trzymał wielki bukiet kwiatów. Obserwowałyśmy ich z zainteresowaniem, a gdy ich minęłyśmy i odeszłyśmy parę metrów, obu nam równocześnie wyrwało się głośne ,,awwwww”. Bo naprawdę uroczo wyglądali.
Powoli nadchodził czas powrotu do hotelu. Nie do końca celowo obeszliśmy scenę i byliśmy pod głównym wejściem. Koncert trwał w najlepsze, muzyka naprawdę nam się podobała i chciałyśmy tam wejść. Ale okazało się, że to płatny koncert, a my nie miałyśmy biletów. Zaraz znaleźli nas sprytni goście, którzy chcieli nam je sprzedać, ale podziękowałyśmy. Nie wiedziałyśmy, kto gra, a poza połowa koncertu już minęła. Później sprawdziłyśmy, kto grał. Pamiętacie piosenkę ,,Accidentally in love”, która była drugiej części ,,Shreka”? To był ten właśnie zespół, Counting Crows ( http://www.youtube.com/watch?v=QUypt2nvorM ). Polecamy serdecznie J
Nad trawą, między drzewami, zaczęło coś błyskać i znikać. To były świetliki. Czasem pojawiał się tylko jeden, samotny, ale w niektórych miejscach aż się od nich roiło. Wyglądało to bardzo urzekająco i od razu przypomniała nam się druga część ,,Zakochanego Kundla”, gdzie Chaps ze swoja dziewczyną łapali świetliki do pyszczków i skakali po parku ( http://www.youtube.com/watch?v=rCIfxuRAjCA ). Bo mniej więcej tak to wszystko wyglądało. Cudownie.



Wyszliśmy inna bramą i wracaliśmy Piątą Aleją. To tutaj, bliżej parku, mieszczą się te luksusowe sklepy. Gucci, Versace, Tiffany (gdzie śniadanie wcinała Audrey Hepburn) i inne wielkie nazwiska ukazywały się naszym oczom. Oczywiście wszystkie były już pozamykane, ale wystawy świeciły i przyciągały wzrok. Minęłyśmy Hotel Plaza, gdzie kręcono tyle filmów, że chyba nikt już ich nie liczy. Ciekawe doświadczenie – być w miejscu, które widzi się co roku oglądając ,,Kevina samego w Nowym Jorku” J
Chociaż znowu mój wewnętrzny zegar się buntował, poszliśmy na kolację. Miły kelner od razu nalał nam wody z lodem i przeszliśmy do zamawiania. Poprosiłam o gotowane warzywa i myślałam o tradycyjnym dla mnie zestawie: brokuły, marchewki, kalafior i może jeszcze jakieś szparagi. A tu kelnerka każe mi wybrać pomiędzy groszkiem, kukurydzą i brokułem, bo dostać mogę tylko jeden rodzaj. Pomyślałam: ,,Oho, tak to ja się nie bawię!” i powiedziałam, że w takim razie nie chcę tych warzyw. Babeczka zaproponowała, że może mi w drodze wyjątku zaserwować mieszankę, więc byłam szczęśliwa. Te warzywa w menu nazywały się dodatkiem, chciałam tylko coś sobie przekąsić kiedy rodzinka będzie wcinać. Jakież było moje zdziwienie, kiedy podano mi cały wielki talerz! Nie mam pojęcia, ile oni są w stanie zmieścić, ale ja nawet temu ,,dodatkowi” nie podołałam. Trzeba im przyznać, że chociaż jedzenie w restauracji jest tu mniej więcej trzy razy droższe niż w Polsce, to jest to uczciwa cena. W końcu zarabiają od nas więcej i dają wielkie porcje. Nie można wyjść głodnym.
                Dostaliśmy rachunek, gdzie wszystko było uczciwie policzone: za zmieszanie warzyw nic nie doliczyli, woda była darmowa – wszystko super. Tylko kelnerka nas nieco zaskoczyła na minus, bo kiedy podawała rachunek, rzuciła mimochodem, że napiwek nie jest wliczony w cenę i wynosi 15%. W normalnych (tj. polskich) restauracjach nikt by nie ważył się tak powiedzieć. We Włoszech doliczają sobie napiwek do rachunku, wszystko jest oficjalnie rozliczane. W Polsce kelnerzy po prostu się cieszą, jeśli uda im się zasłużyć na napiwek. A tutaj… Zgaduję, że dzięki takiemu bezpośredniemu podejściu łatwiej Amerykanom zdobyć pieniądze, ale trudniej sympatię. Chociaż oczywiście starają się nadrabiać to swoim ,,How are you today” na każdym kroku. W każdym sklepie czy restauracji trzeba przebrnąć przez konwersację w stylu:
                - Jak się masz?
                - Świetnie. A ty?
                - Świetnie.
                - To super.
                - Super.
Nie sądzę, żeby faktycznie ich ciekawiło, jak się człowiek czuje. I gdyby im ktoś powiedział, że mu źle… Pewnie nie wiedzieliby nawet, co powinni zrobić ;) Ale nie da się powiedzieć, że nie są sympatyczni, bo są - radośni, wyluzowani i otwarci.

Wróciliśmy do hotelu i dość szybko poszłyśmy spać, bo w Polsce była już mniej więcej szósta rano i czułyśmy się jak po weselu i poprawinach - czyli szczęśliwe, zmęczone i marzące tylko o tym, żeby dać nogom odpocząć ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz