No dobrze, nie udało mi się
opisać tego, jak dostaje się wizy. Może kiedyś to zrobię. Przygotowania do
wyjazdu były tak gorączkowe, że wieczorem chciało się już tylko przeczytać
kilka stron książki i spać. Pakowanie jest dla mnie zawsze najtrudniejszą częścią
podróżowania – trzeba zdecydować, co przyda nam się w ciągu tych kilku dni czy
też tygodni poza domem. A nie jest to łatwe, kiedy nie jesteśmy pewni, jaka
będzie pogoda, a do tego szykujemy się do wycieczki objazdowej, gdzie klimat
będzie się z pewnością nieco zmieniał. Walizki napchane mamy prawie do granic
możliwości, ale zostawiłyśmy trochę miejsca na zakupy (ja oczywiście mam go
więcej, bo Tina jak zawsze zabrała pół szafy).
Wyjechaliśmy
z domu już wczoraj wieczorem. Planowaliśmy opuścić dom o 21.00, ale (zgodnie z
naszą rodzinną tradycją) mieliśmy prawie dwie godziny opóźnienia. Na szczęście
jechaliśmy tylko do Wrocławia, a tam czekało na nas mieszkanie naszego
przyjaciela z pościelonymi łóżkami. Najpierw zrobiłyśmy mu małą inspekcję,
trochę narozrabiałyśmy (trzeba było korzystać z jego nieobecności – taka okazja
nie zdarza się często!), podłączyłyśmy całą naszą elektronikę do ładowania i
poszłyśmy spać. Żałowałyśmy, że nie wydrukowałyśmy zdjęcia Nicolasa Cage’a,
żeby ukryć je np. w lodówce – zdjęcie Cage’a to zawsze dobry pomysł. Okazało
się, że Mateusz był krok przed nami jeśli o dowcipy chodzi, więc kiedy
odsunęłam kołdrę… Gapił się na mnie wielki Nicolas! Myślimy więc bardzo
podobnie – to właśnie jest przyjaźń
Rano
pobudka o 6:30, szybkie zbieranie się i taszczenie walizek do taksówki. Pan
taksówkarz wyglądał na ostrego gościa (kolczyk w uchu, te sprawy), więc nieźle
rozbawiło mnie, kiedy z głośników cichutko leciało sobie disco polo. Na
lotnisku byliśmy nieco ponad godzinę przed wylotem, więc poszliśmy od razu do
odprawy i oddaliśmy bagaże, po czym spokojnie udaliśmy się do Coffee Heaven,
gdzie zjedliśmy śniadanie.
Niespiesznie zmierzyliśmy w stronę bramek
bezpieczeństwa, gdzie my z mamą przeszłyśmy bez problemów, ale tatę zatrzymali,
bo w jego plecaku było tyle kabli i ładowarek, że nawet ja byłabym skłonna
pomyśleć, że mógłby z nich zmontować bombę ;)
Samolot
z Wrocławia do Warszawy leciał około godziny, więc nawet nie zauważyłyśmy,
kiedy przyszło nam lądować. Zdążyłyśmy tylko coś tam przeczytać, napić się wody
(bo niczego więcej nie było w ofercie, nad czym tata ubolewał i wspominał dawne
czasy, gdy nawet na lotach krajowych rozdawali kawę i gazety). Dostaliśmy też
Prince Polo – tu nic się nie zmienia od lat. Kiedy przypomnę sobie nasz pierwszy
lot i tę ekscytację… Śmiać się chce. Teraz samoloty są dla nas czymś tak
normalnym jak pociągi – czymś, co prowadzi nas do upragnionego celu.
Lotnisko
w Warszawie przywitało nas deszczem, ale na szczęście nie musieliśmy
przechodzić do autobusu, bo podpięli nam korytarz. Mieliśmy tam trzy godziny
przerwy, które wykorzystaliśmy na jedzenie w miejscu, gdzie kelnerka sprawiała
wrażenie obrażonej i niezbyt szybko nas obsługiwała. Porcję lasagne (za 40zł)
podzieliłyśmy na pół i okazało się, że dostało nam się po kawałku nie większym
od podkładki pod piwo… No cóż, lotnisko. Druga kelnerka z kolei zaczęła mówić
do nas po angielsku, bo chyba nie wyglądaliśmy jej na Polaków. Ja w wianku,
Tina w czapce z daszkiem... Później pochwaliła mój wianek. Wzbudzał on ogólne
zainteresowanie na lotnisku. Ludzie się na nas patrzyli, część się uśmiechała,
a pewna pani w łazience z zainteresowaniem pytała, skąd taki pomysł i czy to
jakaś okazja. Okazja była taka, że nie miałam miejsca w torbie i wolałam
założyć go na głowę ;)
Jakoś
zabijałyśmy czas, głównie łapiąc wi-fi i (w moim przypadku) tłumacząc, że wcale
nie mam dziś imienin, tylko Tina znowu pozmieniała mi dane na Facebooku. Dziękuję
wszystkim za życzenia ;)
Nagle
usłyszałyśmy w komunikacie nasze nazwisko. Wzywali nas. Rodzice poszli
zobaczyć, o co chodzi. Okazało się, że o mnie. A dokładniej o kontrolę
bezpieczeństwa. Teraz podobno przed każdym lotem do Stanów losują sobie spośród
pasażerów pięć osób, które chcą sobie jeszcze raz przeszukać. Na moje pytanie,
dlaczego padło na mnie, usłyszałam, że „system tak wybrał”. Na pytanie o to,
czy mają jakiś logiczny system typowania czy też jest to zwykła łapanka,
powiedziano mi, że łapanka. No to się wkurzyłam. Zwykle jestem bardzo spokojną
osobą, a w tej chwili miałam ochotę na nich nawrzeszczeć. Bo niby dlaczego mogą
sobie wybrać pięć osób i po raz kolejny przeglądać torby? I żeby to tylko były
torby! Musiałam otworzyć kosmetyczkę, wyciągnąć tablet z opakowania, dać się
zmacać i sprawdzić jakimś odkurzaczo-wykrywaczem bomb. Kazali mi zdjąć buty i
wianek. Za mną w kolejce do kontroli stała blondynka o głowę niższa ode mnie i łysy
pan w garniturze, którego później widziałam w klasie biznesowej. Faktycznie,
wyglądaliśmy jak banda terrorystów. Nie wiem, jak takie sprawdzenie przypadkowych
osób, które już wcześniej przecież były sprawdzane, ma pomóc w utrzymaniu
bezpieczeństwa, ale chyba nikt tego nie wie. Wszyscy mówili tylko, że „Amerykanie
mają takie wymagania.” Świetnie.
W
końcu udało nam się dostać do samolotu. Od razu poprawił mi się tam humor. Na
wejściu można sobie było wziąć darmowe gazety, miła obsługa witała nas z
uśmiechem (i znowu padło pytanie o wianek: „Prawdziwe czy sztuczne te kwiatki?
Ach, no tak, żywe by nie wytrzymały tylu godzin…”). Tina zajęła miejsce przy oknie
i od razu zaczęły się problemy: jej stolik nie dał się do końca złożyć ani
rozłożyć. Stewardessy kazały jej się przesiąść na czas startu, ale
przekonaliśmy je, że nie ma to sensu i pozwoliły jej zostać (na własną
odpowiedzialność).
Słynny
dreamliner. Faktycznie, całkiem niezła maszyna! Każdy ma swój ekran, dostaje
słuchawki i może korzystać z bazy filmów, e-booków, audiobooków, muzyki itd. Jest
wejście USB, wiec można sobie coś podładować i pewnie też oglądać pobrane
wcześniej filmy, ale tego jeszcze nie testowałyśmy. Są gry, można podglądać na
mapce, gdzie się jest i gdzie np. jest teraz dzień. Można się tym sprzętem
bawić przez kilka godzin. W chwili, gdy to piszę, przelatujemy nad koniuszkiem
Grenlandii i słuchamy wybranej muzyki. Tina stworzyła sobie nawet własną
playlistę, bo jest i taka opcja. Obejrzałyśmy sobie też po filmie. Ja wybrałam
„Hotel Marigold” i okazało się to dobrą decyzją – historia emerytów, którzy
decydują się na wyjazd do Indii jest bardzo przyjemna i inspirująca. Wybrałam
sobie rosyjski dubbing (do wyboru były: polski, rosyjski, niemiecki, wersja
oryginalna – angielska… i chińskie napisy).
Dobrze
się nam leci. Okna można sobie indywidualnie przyciemniać. Nie wiem, jak to
działa, ale mogą być normalnie przezroczyste albo przyciemnione na niebiesko (i
można sobie stopień przyciemnienia regulować). A łazienka… Przyzwyczaiłam się
do małych, obskurnych łazienek PKP, więc te tutaj pozytywnie mnie zaskoczyły.
Są czyste, ładne… Do lustra przyczepiony jest mały wazonik z żywą różą, oprócz
mydła jest też odświeżacz powietrza i… krem do rąk. Tym mnie rozbroili.
Z
okna widać tylko błękit nieba nad nami (a w sumie wokół nas, skoro jesteśmy tak
wysoko, prawda?) i białe morze chmur pod nami. Jest ciemno, bo prawie wszyscy
przyciemnili okna. Mama i Tina śpią.. Czas chyba do nich dołączyć, skoro
wkrótce mam przeżywać jet lag ;)
***
Po
wylądowaniu w Nowym Jorku:
Wylądowaliśmy
planowo, a nawet nieco wcześniej. Było po 15. czasu lokalnego, a więc 21. czasu
polskiego. Gdy pilot sprowadzał samolot na ziemię, my obserwowałyśmy idealnie
prostą linię plaży, pola golfowe i boiska baseballowe.
Wkrótce dotknęliśmy
ziemi, Polacy tradycyjnie zaczęli klaskać… Ale okazało się, że zrobili to zbyt
wcześnie. Utknęliśmy w samolocie, bo nasze wejście było jeszcze zajęte. I przez
mniej więcej 1,5 godziny musieliśmy siedzieć w samolocie, chociaż dotarliśmy do
celu… Jakby nie mogli wpuścić nas innym wejściem albo przewieźć autobusem. No
cóż, znowu urzędnicy muszą trzymać się swoich schematów. Dobrze, że Tina zgrała
kilka odcinków „Skinsów” i miałyśmy zajęcie.
W
końcu nas wypuścili. Odebraliśmy walizki i skierowaliśmy się w stronę celników.
Oczywiście spotkaliśmy kolejnego cwaniaka, który był tak dumny ze swojej pracy,
że wyłączył myślenie i kazał nam iść dłuższą drogą, bo tak kazała linia… Na
szczęście pan celnik Julian był dużo milszy i na wieść, że jedziemy na koncert
Lady Gagi uśmiechnął się i powiedział, że też ją lubi, po czym zeskanował nam
palce, zrobił zdjęcia oczu (mówiąc, że to na Facebooka) i wbił nam pieczątki do
paszportów. Możemy tutaj mieszkać do 28. grudnia J
Po
Julianie musieliśmy minąć jeszcze jedną bramkę, ale to poszło bardzo szybko. No
i byliśmy wreszcie wolni. Poszliśmy szukać taksówki. Ich postój był tuż przy wyjściu,
więc czekaliśmy. Na filmach wystarczy machnąć ręką i zjawia się żółty samochód,
prawda? Nam przyszło czekać ze 20 minut, bo wszystkie przejeżdżały zajęte. W
końcu dano nam jakiś papierek, załadowaliśmy się do starego rzęcha i
pojechaliśmy. Wcześniej jakiś koleś starał się nas przekonać, że pracuje dla
hotelu i nas podwiezie za 79 dolarów, co miało być tańsze od normalnej
taksówki. Kazaliśmy mu spływać i okazało się, że była to słuszna decyzja, bo
nasz czarnoskóry kierowca miał odgórnie ustaloną stawkę: 52 dolary + napiwek.
Jechaliśmy
mniej więcej godzinkę, bo oczywiście trafiły nam się korki. W niedzielę
wieczorem. Cóż, centrum świata… Pierwsze wrażenie? Przerażające. Wszystko duże,
wszystkiego dużo. Dużo wielkich aut, wielkie skrzyżowania, olbrzymie brązowe
blokowiska, mnóstwo ludzi. Wszystko tak wielkie i wysokie, że można dostać
klaustrofobii. Ale po chwili zauważyłam też to, że na każdym boisku ktoś gra w
kosza albo baseball, dzieci bawią się na placach zabaw, a im bliżej centrum,
tym ciekawiej wszystko wygląda. Chyba nigdy nie widziałam tylu aut, ludzi,
sklepów, hoteli i restauracji w jednym miejscu. Budynki tak wysokie, że nie
można zobaczyć szczytu. Mnóstwo kolorów: na wystawach, plakatach, ubraniach,
włosach… Wszystko to może przytłoczyć, ale też zafascynować. Aktualnie jesteśmy
w fazie zafascynowania, chłoniemy wszystko wokół.
Gdy
dotarłyśmy do hotelu, zobaczyłyśmy, że obok olbrzymiej flagi Stanów wisi na nim
też flaga tęczowa. Jest to związane z tym, że odbyła się tu właśnie parada
równości. Wszędzie można spotkać osoby z tęczowymi flagami, opaskami itd.
Pierwsza osoba, która do nas zagadała po tym, jak opuściłyśmy taksówkę? Facet w
kiecce, z pióropuszem i na niesamowicie wysokich platformach. Zapewniał nas, że
wcześniej miał jeszcze zarąbisty make-up i żałuje, że go wtedy nie widzieliśmy.
My też żałujemy, naprawdę! Tego właśnie oczekiwałam po tym mieście – wolności,
radości i różnorodności. Zdecydowanie można to tu spotkać.
Rodzicom trafił się pokój sześć pięter niżej. Weszłyśmy do naszego
i…szczęka mi opadła. Wiele już widziałam, w wielu pokojach spałam, ale ten…
Niesamowity! Dwie ściany są przeszkolone od podłogi do sufitu. Ten widok!
Podeszłam do okna i przez sekundę zakręciło mi się w głowie. Jeśli ktoś był w
Pałacu Kultury, to może mieć jakieś wyobrażenie tego, co widać mniej więcej 10
pięter niżej. Tutaj… Dech zapiera. Widzimy Times Square, rzekę Hudson, Central
Park… I mniej więcej poł miasta. Wieżowce wokół nas nie wydają się już tak
wielkie, niebo jest bardzo blisko nas, a my obserwujemy małe kolorowe mróweczki
poruszające się po drodze. Zwykle tego nie robię, ale zaczęłam piszczeć (oczywiście
razem z Tiną) z zachwytu. To wszystko jest niesamowite.
Ciąg dalszy nastąpi...
Matko kochana jak cudownie :D
OdpowiedzUsuńZazdroszczę Wam mega, ale tak bardzo pozytywnie :*
Tak strasznie się cieszę Waszym szczęściem :* <3
Bawcie się dobrze Dziubaski i piszcie kolejne takie super relacje :D
Meeeeegaaa :D Cudownie :D <3
Awwwwwww :D
Pakowanie musiało być gorączkowe, skoro nie miałyście jak wyjść zobaczyć jak film kręcą w naszym Chełmsku(ah, nasze Chełmsko takie medialne:D) Bawcie się dobrze:) Pozdrowienia dla całej rodziny;)
OdpowiedzUsuńSuper.! Czytałam z zapartym tchem i tak samo czekam na następne wpisy... *.*
OdpowiedzUsuńCentrum świata, genialnie <3.
Te budynki, miejsca i krajobrazy znane z TV :D
Miłego wypoczynku, dziewczyny.! ;*