Postanowiliśmy wybrać się na
koniuszek Manhattanu i wjechać na Statuę Wolności.
Znaleźliśmy stację metra na 49. ulicy i zeszliśmy pod ziemię. Od razu uderzył nas podmuch gorącego powietrza. I pisząc ,,gorące”, mam na myśli gorące. Mniej więcej takie jak w saunie. Za przejazd płaci się 2,5 dolara i nie liczy się odległość ani czas podróży. Można się przesiadać dowolną ilość razy, jeśli znajdzie się odpowiednie połączenie. Trzeba mieć też MetroCard, za którą płaci się dolara. Automaty doładowujące kartę potrafią być wybredne i nie przyjmować niektórych banknotów albo wręcz przeciwnie – przyjmą 50 dolarów i chcą za całą tę kwotę zasilić konto. Dlatego bezpieczniej jest korzystać z pomocy pracowników.
Znaleźliśmy stację metra na 49. ulicy i zeszliśmy pod ziemię. Od razu uderzył nas podmuch gorącego powietrza. I pisząc ,,gorące”, mam na myśli gorące. Mniej więcej takie jak w saunie. Za przejazd płaci się 2,5 dolara i nie liczy się odległość ani czas podróży. Można się przesiadać dowolną ilość razy, jeśli znajdzie się odpowiednie połączenie. Trzeba mieć też MetroCard, za którą płaci się dolara. Automaty doładowujące kartę potrafią być wybredne i nie przyjmować niektórych banknotów albo wręcz przeciwnie – przyjmą 50 dolarów i chcą za całą tę kwotę zasilić konto. Dlatego bezpieczniej jest korzystać z pomocy pracowników.
Przeszliśmy
przez bramki (taty oczywiście nie chciało ustrojstwo przepuścić) i poczekaliśmy
chwilę na pociąg. Wskoczyliśmy do wagonu i… było jeszcze goręcej niż na
zewnątrz. Rozpływaliśmy się, a to był dopiero początek wycieczki… Na szczęście
tata (jak na niewiernego Tomasza przystało) nie wierzył, że we wszystkich
wagonach jest tak gorąco i przeszedł do kolejnego, gdzie klimatyzacja była
sprawna. Tak sprawna, że można by bałwana lepić, ale przyjęliśmy ten chłód z
ulgą. Mijaliśmy kolejne stacje i po 20-30 minutach dotarliśmy do końcowej
stacji – South Ferry.
Jak wynika z nazwy – odpływa tam prom. Wsiedliśmy na niego z zamiarem dostania się na wyspę, na której stoi Statua. Nieco dziwiło nas to, że można sobie kupić bilety na inne promy albo przelecieć się na wyspę helikopterem, skoro nasz prom był darmowy. Tłum turystów ustawił się w kolejce i wszyscy czekali na przybicie okrętu do brzegu. Zdążyliśmy pozwiedzać sobie ,,poczekalnię” – wielki budynek, gdzie można było złapać darmowe Wi-Fi i coś zjeść (tutaj wszędzie można coś zjeść, ilość knajpek i bud z kebabami przytłacza). Wystawili się też ,,lokalni” farmerzy, którzy przywieźli świeże owoce, zdrowe sery, szynki i inne cudeńka. Przywieźli też miód i… fragment ula z pszczołami. Był to wycięty jeden plaster obudowany plastikowymi ściankami. Roiło się tam od małych owadów. Zawsze myślałam, że pszczoły są większe… U nas chyba są. Te tutaj pewnie się męczyły w tak ciasnym pojemniku, bo chociaż na dole miały drewnianą skrzynkę, do której mogły zejść, wolały siedzieć tam, gdzie było jasno i tłoczyły się bardziej niż turyści na Times Square. Ta mała ,,wystawa” miała pewnie pokazać, że sprzedają tam prawdziwy miód. Ale czy trzeba było męczyć te pszczoły? Niech sobie latają z kwiatka na kwiatek i spokojnie pracują gdzieś na wsi…
Jak wynika z nazwy – odpływa tam prom. Wsiedliśmy na niego z zamiarem dostania się na wyspę, na której stoi Statua. Nieco dziwiło nas to, że można sobie kupić bilety na inne promy albo przelecieć się na wyspę helikopterem, skoro nasz prom był darmowy. Tłum turystów ustawił się w kolejce i wszyscy czekali na przybicie okrętu do brzegu. Zdążyliśmy pozwiedzać sobie ,,poczekalnię” – wielki budynek, gdzie można było złapać darmowe Wi-Fi i coś zjeść (tutaj wszędzie można coś zjeść, ilość knajpek i bud z kebabami przytłacza). Wystawili się też ,,lokalni” farmerzy, którzy przywieźli świeże owoce, zdrowe sery, szynki i inne cudeńka. Przywieźli też miód i… fragment ula z pszczołami. Był to wycięty jeden plaster obudowany plastikowymi ściankami. Roiło się tam od małych owadów. Zawsze myślałam, że pszczoły są większe… U nas chyba są. Te tutaj pewnie się męczyły w tak ciasnym pojemniku, bo chociaż na dole miały drewnianą skrzynkę, do której mogły zejść, wolały siedzieć tam, gdzie było jasno i tłoczyły się bardziej niż turyści na Times Square. Ta mała ,,wystawa” miała pewnie pokazać, że sprzedają tam prawdziwy miód. Ale czy trzeba było męczyć te pszczoły? Niech sobie latają z kwiatka na kwiatek i spokojnie pracują gdzieś na wsi…
Weszliśmy
na prom. Mama chciała siedzieć, więc została z tatą na dole, a my z Tiną
weszłyśmy na wyższy pokład. Znalazłyśmy sobie miejsca siedzące i chciałyśmy
napawać się widokiem, ale oczywiście zaraz przyszło więcej ludzi i go nam
zasłonili. Dlatego też wybrałyśmy stanie i obserwowanie. Jakoś wcisnęłyśmy się
między dwie Azjatki a słup i patrzyłyśmy na oddalający się Manhattan. Wieżowce
widziane z oddali robiły jeszcze większe wrażenie, bo wreszcie można je było
zobaczyć w pełnej krasie. Wznosiły się ku niebu i kontrastowały z płaską
powierzchnią wody. Zielonkawa rzeka Hudson wpływa w tym miejscu do zatoki, po
której pływają statki turystyczne i transportowe oraz motorówki i inne drobne
obiekty.
Na
horyzoncie pojawiła się Statua. W porównaniu do wieżowców Manhattanu – niska.
Ale w innym miejscu na świecie pewnie robiłaby wrażenie. Ludzie kręcący się pod
nią wyglądali jak mrówki. Gdy kiedyś przybywali tu imigranci i po wielu
tygodniach podróży dobijali do brzegu, faktycznie musiała im się kojarzyć z
wolnością i nowymi szansami.
Prom zbliżał się do niej dość prędko, po czym…
minął ją i popłynął dalej. Byliśmy nieco zaskoczeni, muszę przyznać. Zrobili
nas w jajo. To nie był prom na Statuę. Ale co tam - płynęliśmy, a to zawsze przyjemność. A podobno i tak wjazd na Statuę przynosi pecha... Dobiliśmy do
brzegu Staten Island – wyspy, która jest jedną z lepszych dzielnic Nowego Jorku
ze względu na stosunkowo małą ilość mieszkańców. Nie mieliśmy jednak czasu na
zwiedzenie jej, bo grafik mieliśmy tego dnia dość napięty, więc wraz z tłumem
podobnych nam nieszczęśników zeszliśmy z promu tylko po to, żeby wejść na niego
ponownie. Musieliśmy trochę poczekać w wielkiej kolejce do wejścia, więc
postanowiliśmy spróbować nowojorskich hot-dogów, bo to przecież jeden z symboli
miasta. Poszliśmy więc do jakiegoś Hindusa, który oświadczył, że owszem,
sprzedaje hot-dogi, ale tylko w zestawie z napojem i frytkami. Wzięliśmy je,
ale męczyliśmy się, żeby wszystko zjeść i w końcu polegliśmy. Tutejszy przysmak
nie umywa się do polskiej wersji z pierwszej lepszej stacji benzynowej, bo
zamiast parówki ma jakąś kiełbasę.
Wsiedliśmy
na powrotny prom i podziwialiśmy drugą stronę zatoki. Kilka mostów, w tym te
łączące Brooklyn z Manhattanem. Stare, niskie budynki i te nowoczesne, wysokie
i całe ze szkła. Beton i drzewa. Piękny statek pasażerski zacumowany w
paskudnym porcie handlowym. Wszystko przeplata się i tworzy eklektyczny
krajobraz. Czy jest ładnie? Musicie pojechać i sprawdzić, bo ja sama nie
wiem.
Wysiedliśmy
i wolnym krokiem skierowaliśmy się w stronę World Trade Center. Po drodze
widzieliśmy Narodowe Muzeum Indian Amerykańskich, do którego mama miała ochotę
wstąpić, ale mieliśmy mało czasu, więc musieliśmy obejść się smakiem. Wejście
tam jest darmowe.
Tata
chciał kupić nawigację samochodową, weszliśmy więc do sklepu z elektroniką.
Mnie zachwyciła wodoodporna kamera, a Tinę polaroid. Zagadał do mnie sprzedawca.
Gabriel stwierdził, że Polska dobrze gra w nogę. Uświadomiłam mu, że między
Poland a Holland jest różnica. Zwłaszcza w poziomie gry.
Dotarliśmy
na Wall Street. To tutaj szalał Leo jako Wilk. Dość ciasna i krótka uliczka, a
do tego w połowie rozkopana i bardzo zatłoczona. Pewnie przed premierą filmu
biznesmeni nie mieli większych problemów z przemieszczaniem się, ale teraz osób
w garniturach i z teczkami jest zdecydowanie mniej od tych w krótkich
spodenkach i z aparatami. Co można zobaczyć? Wielki gmach giełdy nowojorskiej –
prawdopodobnie najbardziej wpływowej na świecie. Szary kolos, strzeżony przez
kilku ochroniarzy na zewnątrz i pewnie dziesiątki w środku.
Poza tym na Wall
Street można też zobaczyć pomnik George'a Washingtona, który w tym miejscu został zaprzysiężony na
pierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Tuż
obok znajduje się Trinity Church, jeden z najstarszych kościołów w mieście. Kiedyś
pewnie wyglądał imponująco ze swymi wieżyczkami i zdobieniami, ale teraz gubi
się wśród budynków dwa lub trzy razy wyższych od niego. Wokół kościoła zobaczyć
można stare, zmurszałe nagrobki – świadectwo przeszłości. Niektóre z nich
pochodzą z połowy XVIII wieku. Otoczone
przez przystrzyżoną trawę, różnią się od polskich – wyglądają jak te na filmach.
Niezwykłe, że dalej stoją. Teren w tej dzielnicy warty jest majątek –
nieboszczyki pewnie patrzą z góry na Manhattan i chwalą się kumplom w niebie,
że trafiły im się takie vipowskie miejscówki ;)
Doszliśmy
do miejsca, w których stały kiedyś wieże World Trade Center. Gdy się tam jest,
wszystko wygląda inaczej niż w telewizji. Mózg wciąż przypominał obrazki z
Wiadomości, widziałam ten pył i samolot wbijający się w budynek… Którego już
nie ma. Wież nie ma, jest dużo wolnego miejsca. Posadzono drzewka, rośnie
trochę trawy, a dokładnie w miejscu, gdzie stały wieże, zbudowano wielkie
fontanny. Kwadratowe wgłębienia w ziemi pokazują, jak szerokie WTC były. Woda
spływa do olbrzymiej dziury, która kojarzy się z filmami typu ,,Poznaj moich
Spartan”. Nie widać jej dna.
Brzegi fontann poświęcono osobom, które tam
zginęły. Ich nazwiska zostały wyrzeźbione w czarnym kamieniu. Minęło trzynaście
lat, a przy niektórych nadal można znaleźć kremowe róże. Ktoś dalej ich
pamięta, dalej tęskni.
Jest to jedno z ładniejszych miejsc, które widzieliśmy w
Nowym Jorku, ale nie chciałabym tam chyba wrócić. Przygnębiające wrażenie.
Patrzyłyśmy na otaczające nas wieżowce i Tina powiedziała na głos to, o czym
sama myślałam:
-
Wyobraź sobie, że teraz coś uderza tutaj… - Wskazała na imponujący budynek , który
w swych szklanych ścianach odbijał chmury. – Co byśmy zrobiły?
Nie
wiem, co byśmy zrobiły. I chcę wierzyć, że nigdy nie będę musiała szukać drogi
ucieczki w takiej sytuacji.
Tymczasem
tuż obok tego pomnika pamięci komercjalizacja wyciąga swoje chciwe łapki.
Zbudowano tu przynajmniej dwa muzea dotyczące ataku, w jednym można poznać
historie osób, które przeżyły, a w drugim… Nawet nie wiem. Nie wchodziliśmy do
nich ze względu na brak czasu. I dobrze, nie będziemy karmić tych sępów
cmentarnych, które chcą się wzbogacić na ludzkim nieszczęściu. Podobno bilety kosztują 24 dolary, a w sklepie z pamiątkami można kupić np. szalik z wieżami...
Zmęczeni
chodzeniem i upałem, zaszliśmy do Starbucksa. Dość specyficznego, bo ukrytego
na parterze wieżowca. Było tam zaskakująco mało osób jak na tak ruchliwe
miejsce. Mnóstwo wolnego miejsca (można by tu spokojnie jeździć na rolkach),
ale tylko 4-5 stolików. Dziwne. Posiedzieliśmy chwilę, ciesząc się mrożoną
herbatą i klimatyzacją, po czym skierowaliśmy się do metra. Musieliśmy do niego
chwilę maszerować, więc zobaczyliśmy też City Hall z ratuszem.
Oczywiście
na stacji metra się pogubiliśmy, bo oznaczenia są bardzo słabe. Kiedy wreszcie
dotarliśmy na nasz peron, byliśmy zgrzani jak tosty w piekarniku. Podziemia
Nowego Jorku to taki właśnie piekarnik. A przecież za tygodniowy dochód z
biletów mogliby pewnie zamontować klimatyzację na wszystkich stacjach. Tylko po
co? Ludzie i tak będą jeździć, bilety i tak będą się sprzedawać…
W
wagonie stałyśmy koło gościa, który przypominał nam Jona Lajoile i przez dłuższy
czas myślałyśmy, że to właśnie on, ale nie miałyśmy śmiałości go zapytać.
A teraz klawiaturę przejmuje Martynek, żeby opowiedzieć o
jednym z najważniejszych dla mnie momentów pobytu w NYC – ,,Wicked" w Gershwin
Theatre.
Tak wyszykowane ruszyłyśmy w stronę teatru, a moje serduszko biło coraz szybciej, bo wyczuwało, że od spełnienia jednego z moich największych marzeń dzieliły mnie minuty.
O zobaczeniu musicalu na Broadway’u marzyłam prawie tak
długo jak o zobaczeniu samego Nowego Jorku, więc nie było opcji, żeby mogło nas
to ominąć (tak jak West End w Londynie *sigh*). Początkowo planowałyśmy
zobaczyć ,,Hedwig and the Angry Inch" z naszym ukochanym Neilem Patrickiem
Harrisem, ale tak długo grzebałyśmy się z kupnem biletów, że, niestety, zostały
wyprzedane. Po krótkim namyśle zdecydowałyśmy się więc na ,,Wicked" i udało nam
się nawet trafić na bardzo dobre bilety w 12-tym rzędzie sektoru orchestra
(parter, naprzeciwko sceny).
Wymęczone po całym dniu zwiedzania wpadłyśmy do hotelu na
ekspresowy prysznic i zmianę ciuszków. W międzyczasie rodzice przynieśli nam
pizzę z Angelo’s (polecam), więc przy okazji znalazłyśmy chwilę na kontemplację
otaczającego nas widoku.
Czasu było jednak niewiele, a kto nas zna ten wie, że mamy w
zwyczaju spóźniać się zawsze i wszędzie, tak więc, na przekór naszemu
zwyczajowi, przyspieszyłyśmy tempo i w trochę ponad godzinę zamieniłyśmy się ze
zmęczonych i ugrzanych ziemniaków w true beauties w ładnych kieckach, na
koturnach, etc.
Tak wyszykowane ruszyłyśmy w stronę teatru, a moje serduszko biło coraz szybciej, bo wyczuwało, że od spełnienia jednego z moich największych marzeń dzieliły mnie minuty.
Weszłyśmy do środka i od razu skierowałyśmy się w stronę
biletera, który po szybkim sprawdzeniu torebek (wszyscy tutaj mają jakąś fazę
na tym punkcie) życzył nam miłego spektaklu i pokierował w stronę schodów
jadących na pierwsze piętro. Tam naszym oczom ukazał się tłum miłośników
musicalu, kłębiących się wśród sklepików z pamiątkami, dekoracji i baru, w
którym większość ludzi kupowała alkohol lub napoje w specjalnych pamiątkowych
kubkach. Trochę mnie to zdziwiło, bo w Polsce raczej unika się wnoszenia
jedzenia lub picia (a tym bardziej alkoholu) do teatru, ale ludzie zachowywali
się kulturalnie (czytaj: zero siorbania, szelestów, itp.), więc w czasie
antraktu same zainwestowałyśmy w slushie i soczek.
Po krótkim obczajeniu galerii sław teatru udałyśmy się na
poszukiwanie naszych miejsc, w czym pomogła nam miła starsza pani z obsługi.
Fotele były wygodne (w porównaniu z tymi w warszawskiej Romie to raj dla tyłka)
i siedziałyśmy dokładnie na wprost sceny, więc nie mogło być lepiej.
Po chwili czekania usłyszałyśmy komunikat o zakazie
nagrywania, który był sygnałem dla Pszemka, żeby włączyć nagrywanie dźwięku
(rebelia mocno, ale nie mogłyśmy się oprzeć) [polecamy firmę Pszemek w Zoo - always filming, recording, taking pictures - przypis Pszemka], światła przygasły, na scenie
pojawiły się pierwsze postacie, a na mojej twarzy przeszczęśliwy uśmiech, bo
właśnie wtedy dotarło do mnie, że naprawdę jestem w Nowym Jorku, na Broadway’u,
oglądając jeden z najlepszych musicali na świecie i spełniając swoje marzenia. Nic
nie mogło zepsuć tego momentu, nawet hałaśliwy i dość mocno rozpraszający
tłumacz z angielskiego na portugalski, którego używał facet siedzący za mną.
Nie wiem, czy wszyscy czytający orientują się, o czym
opowiada ‘Wicked’, więc nie będę rozpisywać się na temat fabuły. Mogę za to z
całą pewnością powiedzieć, że był to prawdziwie światowy poziom i nie dziw, że
musical cieszy się taką popularnością i nie schodzi z afisza już od ponad 10
lat. Tancerze mieli idealnie zgrane ruchy, dekoracje były dopracowane do
najmniejszych szczegółów, a głosy aktorów to poezja, zwłaszcza głównej
bohaterki, Elphaby, której mogłabym słuchać godzinami.
Dodatkowym plusem tego wieczoru był moment, w którym
zorientowałam się, że to właśnie w tym teatrze, na tej scenie, Lea Michele i
Chris Colfer nagrywali swoje ,,For Good" dla ,,Glee". Prawie podskoczyłam z
emocji, gdy to sobie uświadomiłam, bo Lea jest jednym z moich autorytetów
życiowych, więc sam fakt, że byłam w tym samym miejscu co ona wywołał u mnie
gęsią skórkę. I prawdopodobnie tylko Losiak będzie w stanie zrozumieć moją
ekscytację w tym momencie, ale trudno^^
Jak już wspominałam, w czasie antraktu poszłyśmy kupić coś
do picia, a skoro już zaczęłyśmy wydawać pieniążki, to oczywiście na piciu się
nie skończyło… Kupiłyśmy sobie też płytę z piosenkami z musicalu - w
niesamowitej promocji: 39$ za samą płytę, 40$ za płytę z plakatem i książką – a
ja dodatkowo przypinkę, bo ostatnio zaczęłam je kolekcjonować.
Bogatsze o torbę z zakupami zaczęłyśmy kierować się znów w
stronę widowni, bo słychać było już pierwszy dzwonek. Przed zajęciem miejsc
zrobiłyśmy sobie jednak szybką sesję fotograficzną na tle sceny, przerywaną bezustannie przez napływających tłumnie ludzi.
Drugi akt minął mi strasznie szybko i ani się obejrzałam, a
już aktorzy (w tym Fiyero, który definitywnie przykuł naszą uwagę) kłaniali się
przy akompaniamencie owacji (na stojąco, oczywiście), zapalono światła i trzeba
było wychodzić. Ja chciałam jednak zrobić sobie najpierw pamiątkową fotkę ze
sceną, więc poczekałyśmy, aż wszyscy wyjdą i zostaniemy tylko my, dyrygent i
pojedyncze osoby. Nie mogłyśmy jednak zostać długo, bo pracownicy chcieli już
zamykać teatr, więc udałyśmy się w stronę wyjścia, gdzie zrobiłyśmy kolejną
fotkę ze smokiem i opuściłyśmy Oz, wracając na rozgrzane po słonecznym dniu
ulice Nowego Jorku.
Chcę być Waszą siostrą :D Przygarnijcie mnie please ^^
OdpowiedzUsuńMogę się tylko domyślać (chociaż słabo mi to idzie), kim jesteś, bo login niewiele mi podpowiada, ale możemy przygarnąć - mamy wolny pokój ;)
UsuńYeey! Wprowadzam się do Was! :D
UsuńP.S. Podpowiem, że pisałyśmy kiedyś na fb :)
W to nie wątpię :D Z Wielkopolski i lubisz Rybaka... Ale mam zagadkę do rozwiązania :D
UsuńŻyczę powodzenia Scherlocku ;) Powiadom mnie jakoś jak rozgryziesz zagadkę :D
UsuńA prawie zapomniałam, taka mała korekta ja nie lubię Rybaka, ja go uwielbiam :D
UsuńHa! Instagram Cie zdradzil, Haniu! :D
UsuńInstagram prawdę Ci powie :D Gratulacje :D
UsuńIle czasu Ci to zajęło? :D
UsuńJakies trzy minuty od momentu klikniecia w nazwe Twojego bloga :P
UsuńCzyli nie dużo :D
Usuńsuper.! :D
OdpowiedzUsuńale mi robicie apetyt na taką podróż...
i ten musical na Broadwayu.. awww *.*
Niesamowite przeżycie- czekam na dalsze relacje <3.
a wgl to świetne te zdjęcia takich nietypowych miejsc... <3.
OdpowiedzUsuńtypu ten kościół wciśnięty pomiędzy przeszklone wieżowce albo rozpadający się port na tle Manhattanu- świetne :)
nie siedzę jakoś bardzo w tematyce tego miasta, ale robią na mnie duże wrażenie :D
Ja też nie siedziałam w tym temacie, do czasu aż mnie dopadł :D I nie żałuję :)
UsuńStaram się uchwycić to, co może właśnie zadziwić :)