Dzień zaczął
się na wesoło. Był czas śniadania. Weszłam z rodzicami do windy, która po
drodze zbierała kolejnych gości. Była tam już nasza trójka i kilka innych osób.
Dosiadła się jeszcze kobieta z dzieckiem w wózku i facetem, który pewnie był
jej ojcem. Drzwi się zamknęły i powoli ruszyliśmy w dół. Bardzo powoli. Można w
sumie powiedzieć, że staliśmy w miejscu. Nasz zjazd w dół trwał zdecydowanie za
długo. Ludzie zaczęli się niepokoić. Zwłaszcza mama, która ma klaustrofobię i
nie lubi jeździć windą, zwłaszcza zatłoczoną. W końcu zadzwoniliśmy po pomoc.
Łączyło się, łączyło… I nic. Wciskaliśmy guzik raz za razem i po kilku minutach
oczekiwania odezwał się głos. ,,Hello?” – zapytał, po czym… odłożył słuchawkę.
Nie słyszał nas. Spróbowaliśmy raz
jeszcze. ,,Utknęliście w windzie?” – no brawo, Sherlocku! Ale znowu nas nie
słyszał i odłożył słuchawkę. Dzwonimy jeszcze raz.
- Utknęliście
w…
-
HEEEEEEEEEEEEEEEEEELP!!!
To mama
krzyknęła tak, że aż podskoczyłam. Mama wzywająca pomoc po angielsku –
bezcenne, niepowtarzalne :D
- Utknęliście
w windzie?
- YES!!! –
wrzasnęliśmy wszyscy. Powiedział, że zaraz kogoś wezwie i rozłączył się. Kilka
sekund później… drzwi się otworzyły. Nie wierzyliśmy własnym oczom. Gość chyba tę windę zaczarował. Wszyscy
oprócz nas wysiedli na czwartym piętrze, bo to tu się zatrzymaliśmy. Nie
chcieli ryzykować, że znowu utkną. My uznaliśmy, że skoro się otworzyła, to
znaczy, że będzie działać. I mieliśmy rację. Wcześniej tak naprawdę nie stanęła
– po prostu jechała bardzo, bardzo powoli. Po takiej przygodzie śniadanie
zjedliśmy z apetytem.
Wybraliśmy się
do the Metropolitan Museum of Art - najstarszego i największego muzeum w Ameryce. Musieliśmy przejść przez Central Park, który w południe
jest nieco inny niż wieczorem. Zamiast zakochanych par spotkać można
przedszkolaki, które z nauczycielkami zjeżdżają się z różnych stron. Minęliśmy
gromadkę małych blondynów i Azjatów, po czym natknęliśmy się na grupkę dzieci z
Harlemu – wszystkie czekoladowe, z afro na głowie. Niektóre dziewczynki miały
tak misternie plecione drobne warkoczyki z dziesiątkami ozdób, że nie mogłam
oderwać od nich wzroku.
Przechodziliśmy
obok stawu, który mijaliśmy ostatnim razem. Obok kaczek pływały modele
żaglówek, których maszty mierzyły prawdopodobnie 1-1,5m. Kilkoro dzieci stało
nad brzegiem i zdalnie sterowało. Takie sceny często oglądałam w filmach o
wspaniałych amerykańskich rodzinkach… A teraz już wiem, że nie było to
tworzenie przez scenarzystów amerykańskiej idylli, tylko codzienność tych
ludzi.
Nieopodal stawu stoi posąg Hansa Christiana Andersena, a kilka kroków
dalej – Alicja z kawałkiem Krainy Czarów. Figury wykonano z jakiegoś metalu,
więc na słońcu zamieniły się w gorące patelnie – można by na nich jajka smażyć.
Dotknięcie nawet małego elementu groziło poparzeniem, więc nie wdrapywałyśmy
się na górę (jak niektórzy szaleńcy, którym zależało na świetnych zdjęciach) i
zamiast tego obeszłyśmy rzeźbę dookoła. Były tam fragmenty książki, kilka
lepszych zdań.
Przeszliśmy
kawał drogi (park jest przecież olbrzymi) i dotarliśmy do muzeum. Pod wejściem
stała grupka ciemnoskórych muzyków i radośnie umilała ludziom czas. Możecie to zobaczyć tutaj. Wdrapaliśmy
się po szerokich schodach (znanych z ,,Plotkary") i weszliśmy do środka. Pośrodku wielkiego holu
znajduje się coś w stylu muzealnej informacji turystycznej, gdzie można zgarnąć
darmowe mapki o różnej tematyce: można np. wybrać się na wycieczkę dla całej
rodziny, zwiedzać muzeum śladami Percy’ego Jacksona itd.
Podeszliśmy do kas
przy skrzydle egipsko-azjatyckim. Dzień wcześniej koleżanka z liceum
powiedziała mi, że można do muzeum wejść za dolara, jeśli się o taki bilet
poprosi. Nie bardzo w to wierzyłam, gdy patrzyłam na to, jak kolejni turyści płacą
po 25 dolarów (dzieci i studenci mają zniżki). Mimo to spróbowałam.
- Koleżanka
powiedziała mi, że można kupić bilet za dolara… To prawda? – Spytałam z
nadzieją.
- Tak, pewnie!
Można zapłacić tyle, ile się chce, bo to darowizna na rzecz muzeum.
- Wow, no to... dobrze,
to poproszę cztery takie bilety. – Podałam sympatycznej dziewczynie pięć dolców,
a ona wydrukowała mi cztery bilety. Byłam taka dumna z siebie –
zaoszczędziliśmy przynajmniej 80 dolarów! Dzięki wielkie za informację, Alicjo!
J
Nakleiliśmy
specjalne naklejki na koszulki i mogliśmy zwiedzać. Zaczęliśmy od starożytnego
Egiptu. Widziałyśmy mumie, sarkofagi, przeróżne figurki i papirusy. Zbiory z
pewnością bezcenne, ale dla nas… No jakoś tak bez szału. Zeszliśmy do podziemi,
gdzie była wystawa dotycząca mody kobiecej. Niestety, nie było tam żadnych
średniowiecznych szat, a tylko te z poprzedniego stulecia. Zaczęliśmy z tatą
kombinować i doszliśmy do wniosku, że moglibyśmy zrobić taką wystawę u nas w
domu. Musielibyśmy tylko przejrzeć szafy obu babć i włamać się na strych pani
Dudczakowej.
Przechodząc do
amerykańskiego skrzydła (i oczywiście się gubiąc), trafiliśmy do wielkiej
przeszklonej sali z fontannami i sporą świątynią, jeszcze w skrzydle egipskim. Można było do niej wejść,
więc oczywiście skorzystałam z tej możliwości. Z zaciekawieniem weszłam do
środka i zobaczyłam… figurkę. Jedną małą figurkę. Poszliśmy do skrzydła
amerykańskiego.
Zabawna
sprawa. Wydawało nam się, że weszliśmy do skrzydła amerykańskiego, a tymczasem
mogliśmy zobaczyć zbroje wszelkiego rodzaju (w tym zbroje dla koni i blaszane
spódnice do jazdy) oraz inne średniowieczne cacka. Zahaczyliśmy też o podobne
stroje z Japonii. Nie wiem, czemu były w tym skrzydle, ale niech im będzie.
Całe
to skrzydło było dość specyficzne. Na ścianach pewnego okrągłego pokoju
namalowano panoramę Wersalu. I to jest skrzydło amerykańskie? Później widzieliśmy
kolekcję starych mebli, które przypominały asortyment przeciętnego polskiego
antykwariatu. Jakaś babeczka podsumowała to słowami: ,,O, dokładnie takie
krzesła są u mojej babci!” Gdybyśmy dobrze poszukali, pewnie znaleźlibyśmy też
coś od naszych dziadków.
Pewnie
„amerykańscy naukowcy udowodnili, że…”, a ja wiem to już z własnych obserwacji
– po 3-4 dniach podróży ludzie zaczynają się kłócić. Kiedy jesteś skazany na
czyjeś towarzystwo praktycznie bez przerwy przez kilka dni, a wasze charaktery
nie przypominają charakteru przeciętnej meduzy – musicie zacząć się ścierać. U
nas zaczęło się od tego, że Tina oddzielała się od nas i wolała zwiedzać na
własną rękę, przez co musieliśmy jej szukać i traciliśmy mnóstwo czasu w każdej
sali. Później doszły inne drobiazgi i w końcu atmosfera była bardzo napięta. Pośpiesznie
mijaliśmy kolejne sale: starożytny Rzym i Grecję, Bizancjum i tego typu bajery.
W końcu
dotarliśmy tam, gdzie Tina ciągnęła nas od początku: czekała nas wystawa
instrumentów. Od razu poprawił nam się humor. Było tam tylko kilka pomieszczeń, ale zbiory były naprawdę
interesujące. Kto by pomyślał, że każdy kontynent (a nawet kraj) wymyślił
własne rodzaje bębnów, fletów, gitar czy skrzypiec? Były tam instrumenty
strunowe na jedną i na pięćdziesiąt strun. Wielkie kontrabasy i maleńkie
skrzypce, które mieściły się do kieszeni i kiedyś służyły nauczycielom tańca do
wygrywania melodii dla swoich uczniów. Były prymitywne bębny zrobione z kokosa
i te bogato zdobione, całe ze srebra. Rogi drewniane, z kości słoniowej i ze
szkła. Były proste piszczałki i flety z dziesiątkami elementów do poskładania.
Kościelne organy, pianino, klawesyny i ich krewni: z kilkoma klawiaturami albo
zdobione tak bogato, że musiały być kiedyś warte kilka wiosek, a dziś miliony
dolarów. Były instrumenty tak proste, że chyba nawet ja mogłabym się nauczyć na
nich dobrze grać, ale były też takie, na które patrzyłam i zastanawiałam się, z
której strony powinno się je złapać. Oczywiście najwięcej uwagi poświęciłam tym
cudom, które przypominały skrzypce i zastanawiałam się, czy Rybak umiałby na
nich zagrać. Pewnie szybko by się nauczył, ale miałby trochę roboty. Ta wystawa
podobała mi się najbardziej ze wszystkich w muzeum.
Później
weszliśmy jeszcze na wystawę malarstwa europejskiego i… no cóż, nie
zobaczyliśmy nic nowego ;) Podobne obrazy wiszą u nas w każdym zamku, a
wyglądają znacznie lepiej wśród starych ścian niż tu, podświetlone i
pozawieszane w rządkach. Mieliśmy niezły ubaw, kiedy patrzyliśmy na twarze
postaci na obrazach – wszystkie wyglądały tak samo, wszystkie miały ten sam
zbolały wyraz twarzy. Twarze dzieci były najgorsze – wyglądały jak dorosłych,
ale otoczone uroczymi loczkami miały wyglądać słodko i niewinnie. A wyglądały
jak z horroru. Ja na miejscu tych sportretowanych osób nie chciałabym, żeby za
kilkaset lat ktoś obcy oglądał moją nieudaną karykaturę ;)
Później skoczyliśmy jeszcze do skrzydła azjatyckiego. Podobało mi się tam, bo od dawna interesuje mnie ta kultura i z przyjemnością o niej czytam. Były tam obrazy, pomniki, różne stylizowane pomieszczenia... Był nawet azjatycki pieseł.
Po zwiedzaniu
postanowiliśmy wybrać się na 5th Avenue i wjechać na Empire State Building. Tym
razem okazało się, że żółte taksówki faktycznie można złapać, jeśli tylko
machnie się ręką. Wsiedliśmy do starego, ale czystego samochodu i ruszyliśmy.
Były korki, więc stosunkowo krótką trasę pokonaliśmy w ciągu około dwudziestu
minut. W tym czasie tata rozmawiał z kierowcą. Facet miał jakieś
pięćdziesiąt lat i od dwudziestu pięciu jeździ taksówką w Nowym Jorku Wcześniej
mieszkał w Indonezji i teraz wraca tam co trzy lata, żeby odwiedzić krewnych.
Na częstsze wizyty nie ma pewnie pieniędzy, bo pracuje w kompanii i taksówka
nie jest jego, więc część zarobków musi oddawać do szefostwa. A jeżdżąc 12
godzin udaje mu się zarobić 100-200 dolarów dziennie, bo konkurencja jest duża,
co widać na ulicach zalanych żółtymi autami. Przez tyle lat nie dorobił się
praktycznie niczego, ale i tak jest zadowolony, bo szkoły publiczne są w
Stanach darmowe, a on ma córkę, która dzięki temu może się uczyć. Teraz w
Indonezji szkoły też są już darmowe, ale dopiero od kilku lat. Są w Stanach
jeszcze szkoły prywatne, ale żeby posłać tam dziecko trzeba mieć jakieś 60
tysięcy dolarów rocznie na zbyciu. Więc córka naszego kierowcy uczy się w
szkole publicznej i też jest dobrze. Za przejazd zapłaciliśmy 15 dolarów
(wliczając napiwek), a kierowca stwierdził, że ceny w Nowym Jorku są strasznie
wysokie, bo tutaj płaci się kilka dolarów za minutę jazdy rikszą ( kręci się ich tu mnóstwo), a w Indonezji za 10 dolarów można jeździć przez cały dzień.
No cóż, chyba trzeba nam jechać w przyszłym roku do Indonezji ;)
Weszliśmy do
Empire State Building i stwierdziliśmy (głosem Tiny), że jesteśmy głodni. Weszliśmy
do restauracji w tym samym budynku. Była tak typowo amerykańska… Na ścianach
pełno było metalowych tablic (przypominających tablice rejestracyjne) z
reklamami przeróżnych browarów. Część była tak stara, że już pewnie ich nie
produkują. Na początku nie mogliśmy znaleźć miejsca, później kelnerka kazała
nam się przesiąść, bo stół był dla ośmiu osób (a nie wyglądał na taki), więc
uznaliśmy, że jej nie lubimy i nie dostanie napiwku. Ale zamiast niej
obsługiwał nas facet, który na ten napiwek zasłużył. Było smacznie i niedrogo,
jeśli weźmie się pod uwagę miejsce. A w piwnicy znajduje się bar – najbardziej
amerykański bar, jaki w życiu widziałam. Idealnie jak z filmów. Byłam pod
wrażeniem.
Później
poszliśmy do kas. Kolejka nie była długa, więc już po chwili tata kupił po dwa
bilety dla każdego. Jeden na wjazd na 86. piętro, który kosztuje 29 dolarów, a drugi na wjazd na 102. piętro za 20. Nie można kupić tylko
tego drugiego, trzeba mieć oba, żeby wjechać na 102.
Szliśmy do
windy. Szliśmy, szliśmy, szliśmy, szliśmy… Pokonaliśmy tam chyba kilometr,
manewrując między barierkami. W połowie zaczęło nas to nawet bawić. Mieliśmy
ochotę przejść jak Shrek i rozwalić to wszystko. Przed bramkami sprawdzającymi
bilety robili pamiątkowe zdjęcia, więc szybciorem minęliśmy to miejsce – nie
potrzebujemy zdjęcia z wklejonym wieżowcem w tle, kiedy w torbie niosę
lustrzankę i mogę nam zrobić piękne fotki bez Photoshopa J
Przeszliśmy
przez bramki i pokierowano nas w stronę wind. Oczywiście była tam kolejka, ale
dość szybko się kurczyła. Razem z nami jechało dwóch Niemców, z których jeden
przypominał Liama Hemswortha i od razu wpadł nam w oko. Dojechaliśmy na
osiemdziesiąte piętro, gdzie zgromadzono różne materiały na temat budowy
wieżowca. Nie było tam normalnych okien, wszystkie były koloru mleka i nic nie było przez
nie widać. Szybko minęliśmy wystawę i dotarliśmy do kolejnej windy, tym razem
niestety bez Niemców, którzy byli od nas nieco szybsi. Wjechaliśmy sześć pięter
w górę i wreszcie mogliśmy coś zobaczyć. Wyszliśmy na taras widokowy. Pierwsze
wrażenie – łooooo, tornado! Na tej wysokości nieźle wieje. Po chwili było nam
już wszystko jedno, w którą stronę polecą nasze włosy. Musiałyśmy tylko
kontrolować spódniczkę Tiny, bo cały czas wiatr był bardzo dowcipny i ją
podnosił ;)
Widok… był
niezły, trzeba to powiedzieć. Nie zaniemówiłam z wrażenia, bo nasz pokój
znajdował się jedynie 28 pięter niżej, więc nieco się oswoiłam z patrzeniem na
świat z poziomu chmur, ale z tego miejsca widać było dużo więcej. Nic już nie
ograniczało widoczności, bo nie było obok wyższych budynków. Widać było cały
Manhattan i okolice. Central Park odcinał się od szarego, betonowego miasta.
Zielony prostokąt wreszcie widziałam w całości i wydawał się dość spory.
Tłum turystów
kłębił się pod barierkami. Każdy chciał mieć wspaniałe zdjęcie, każdy chciał
zobaczyć miasto,,,, Ciężko było się dopchać, ale jakoś sobie poradziłyśmy.
Wśród Hindusów, Japończyków i innych Brazylijczyków dostrzegłyśmy naszego
ulubionego Niemca. Postanowiłyśmy, że musimy uwiecznić to piękno, żeby móc się
napatrzeć w domu. Dlatego uciekłyśmy się do bardzo dziecinnego sposobu pt.
,,Pszemek, robię ci foto (z przystojniakiem w tle)”. I udało się idealnie.
Chłopina pewnie nigdy się nie dowie, że był bohaterem sesji zdjęciowej… J
Później
niestety straciłyśmy go z oczu, bo wszedł do środka. Wkrótce my również to
zrobiłyśmy. Czas było jechać jeszcze wyżej. Na najwyższe piętro wjeżdża jedna,
ciasna winda. Mieści się w niej mniej więcej sześć osób i pan w eleganckim
uniformie, który pociąga za odpowiednie wajchy. Wygląda jak w tych starych
filmach, gdzie bohater wchodził do windy, ten go pytał, na które piętro i
jechali… Fajnie to zrobili, podobało mi się.
102. piętro.
Rozwiązanie takie jak na Wieży Eiffela – na niższym poziomie jest taras
widokowy, ale na najwyższym tylko okna. Sam szczyt budynku jest wąski, wjeżdża
się w końcu na iglicę. Dlatego też nie było tam zbyt wiele miejsca. Dwie osoby
czasem miały problem z minięciem się. Zrobić dobre zdjęcie przez te szyby też
nie było łatwo, bo odbijały one światło. Mimo to warto było tam wjechać, żeby
zobaczyć zmieniającą się pogodę. Wcześniej cały czas było słonecznie, ale po
prawej stronie w oddali widać było chmury, a pod nimi szare pasma deszczu.
Chmury zbliżały się coraz bardziej i po chwili były już nad dalszą od nas
częścią Central Parku. Po drugiej stronie wieży nadal świeciło słońce, a
promienie odbijały się w szybach drapaczy chmur w okolicach Wall Street, Zafascynowana
obserwowałam te wszystkie zmiany, bo wyglądały spektakularnie. Rozsądek
podpowiadał jednak, żeby zjeżdżać na dół i wracać do hotelu. Te chmury były
zwiastunem huraganu Arthur. Nie wiem, czy w Polsce o nim mówili, ale tutaj
trąbili o nim cały czas.
Zjechaliśmy
więc tą małą windą (która przy hamowaniu zabawnie podskakiwała w górę i w dół),
dotarliśmy do kolejnej, zahaczyliśmy o sklepik z pamiątkami, gdzie było sporo
fajnych rzeczy, ale nic nie kupiliśmy, przeszliśmy przez długie korytarze,
znowu pozawijane przez barierki i wreszcie wyszliśmy na zewnątrz.
Było gorąco,
ale słońce schowało się już za chmurami i zaczęły spadać na nas pierwsze
krople. Padał ciepły, przyjemny deszczyk. Po chwili jednak przybrał na sile,
więc przyspieszyliśmy. W walizce miałam dwie parasolki, ale kto by o nich
pamiętał w taki słoneczny dzień… Musieliśmy więc radzić sobie bez nich. Chociaż
zaraz (szybciej niż grzyby po deszczu, bo jeszcze w jego trakcie) na co drugim
rogu pojawili się czarnoskórzy sprzedawcy parasoli. Trzeba im przyznać, że
mają refleks i odpowiadają na potrzeby rynku. Zawodowcy.
Od czasu do
czasu chowaliśmy się w jakichś sklepach, bo rodzice szukali nawigacji.
Wcześniej klimatyzację witaliśmy z radością, ale teraz wydawała się ona zbyt
mocna – było nam po prostu zimno. Prawdopodobnie byliśmy o krok od przeziębienia,
ale się tak łatwo nie dajemy chorobom J
Szliśmy i szliśmy, a trasa była bardzo długa. Tymczasem do deszczu dołączyły
pioruny i mieliśmy prawdziwy huragan. Dobrze, że pomiędzy budynkami wiatr nie
mógł za bardzo się rozpędzić i nie wiało zbyt mocno. Lało tak, że pod koniec,
kiedy skręciliśmy w naszą ulicę, było nam już wszystko jedno. Miałam ochotę
ściągnąć sandały i iść boso, bo i tak stopy miałam całe mokre. Szliśmy prosto w
kałuże i nawet tego nie zauważaliśmy.
Po wejściu do
hotelu czuliśmy się jak zwycięzcy maratonu. Zmęczeni i przemoczeni,
poczłapaliśmy do windy i pojechaliśmy na czwarte piętro, gdzie bar współpracuje
ze Starbucksem. Zamówiliśmy kawę, a barmanka z troską zauważyła, że jesteśmy
cali mokrzy i od razu zaproponowała, że dam nam kawę na wynos, żebyśmy poszli
do pokoju. Taki właśnie mieliśmy zamiar. Po chwili rozkoszowałyśmy się kawą w
naszym pokoju i przy zgaszonym świetle obserwowałyśmy niebo. Było pięknie, było
strasznie, było niesamowicie. Byłyśmy w chmurach, wokół nas szalała burza, a my
spokojnie obserwowałyśmy ją przez wielkie okna. Pioruny trzaskały w wieżowce i
czekałyśmy na moment, kiedy któryś walnie w nasz, ale tak się nie stało. Było
ciemno jak w nocy, chociaż było dopiero po dwudziestej i zwykle o tej porze w
Nowym Jorku świeci jeszcze słońce. Gdzieś nad rzeką przebijały się od czasu do
czasu nieśmiałe promienie, dając blade, pomarańczowe światło, co wyglądało
jeszcze straszniej niż ciemność, bo dodawało piekielnego blasku ;)
Trwało to godzinę,
może nieco więcej. Ulicami płynęły strumyki, które rozchlapywały się jak
fontanny pod kołami przejeżdżających taksówek. Później jednak wszystko ustało i
chmury odsunęły się nieco dalej. Wróciło słońce, które spokojnie zachodziło nad
rzeką i chociaż w oddali nadal błyskały pioruny, Nowy Jork znowu był żywym i
energicznym miastem, które nigdy nie śpi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz