Piątek
tak dał nam w kość, że mimo najszczerszych chęci nie udało nam się zwlec na
pierwsze zaplanowane prelekcje. Sobotę zaczęliśmy od improwizowanego śniadania
(jogurt z ciastkami i pozostałości sałatki, którą z impetem rozwaliłam po całym
pokoju, bo się potknęłam) i przebierania się. Iga (zwana dalej Iszem) przykleiła swoje
elfio-wolkańskie uszy, Janka założyła kolczyki-rzodkiewki, a ja ubrałam szatę i
tak oto na Pyrkon wybierały się Spocko Isza, Luna i Hermiona. No i Kasia oraz
Smok, ale oni się nie przebierali.
Nie
zdążyłam na ciekawie brzmiącą prelekcję pt. „Supernatural i wszystkie podteksty
homoseksualne”, ale pędziłam na kolejną. Przed wejściem ustawiła się długa
kolejka, ale minęłyśmy ją, myśląc, że to kolejka po bilety. Okazało się jednak,
że ludzie ustawili się do bramek wejściowych. Jakimś cudem udało nam się ich
wszystkich minąć i wejść bokiem – do tej pory nie wiem, jak do tego doszło.
Najważniejsze jednak, że na prelekcje „College of Wizardy: The larp everyone
heard about” spóźniłyśmy się najwyżej pięć minut. Obawiałyśmy się, że nie
wepchniemy się na salę, ale chyba o 10 rano ludzie jeszcze spali, więc z ulgą
zajęłyśmy miejsca i słuchałyśmy wykładu o tym, jak wspaniale można się bawić na
zamku Czocha, który jest bardzo niedaleko mojego domu. Moja koleżanka z podstawówki
jeździła tam do Szkoły Magii na ferie, ale teraz rozwinęło się to jeszcze
bardziej – około 120 osób przyjeżdża na 3 dni, dostaje się różdżki (lub zrywa się ładną gałązkę z magicznego lasku rosnącego wokół) i szaty oraz
postać, którą ma się odgrywać. I przez te trzy dni jest się nauczycielem lub uczniem w
szkole magii. Kujonem albo huncwotem. Atakowany lub atakującym, gdy czas na pojedynek. Pomysłodawcy pochodzą ze Skandynawii, a w samej zabawie zaledwie
10% uczestników to Polacy, bo impreza nie jest tania. Ostatnio o College of
Wizardy mówiły wszystkie media – to fenomen na skalę światową. A opowieści
organizatora jeszcze bardziej przekonują do tego, że trzeba będzie kiedyś wziąć
w tym udział… W końcu nadal czekamy na listy z Hogwartu, a to taka namiastka tego świata na
polskiej ziemi!
Gdy
wychodziłyśmy z prelekcji, podeszła do nas pewna dziewczyna. Spojrzałam na nią
i… wow! Była jakby moim odbiciem w krzywym zwierciadle – niepodobnie
podobna. Blondynka w szacie Ślizgonów, z zielonym krawatem i zmieniaczem czasu.
A w ręce trzymała różdżkę… identyczną jak moja! Okazało się, że tak jak my, ona
również była w Orlando i szalała w świecie Harry’ego. Była tam kilka tygodni po
nas. Okazało się, że doskonale się dogadujemy i już po chwili stoczyłyśmy
pojedynek oraz pozowałyśmy do zdjęć, o które poprosiło nas kilka osób. Takie z nas gwiazdy.
(Że niby Paint? Że Photoshop? Na potrzeby tego postu nazwijmy to magią, dobrze?)
Ślizgonka wybrała się
na śniadanie, a my z Igą i Kasią miałyśmy zamiar popatrzeć na pamiątki, bo
miałyśmy wolną godzinę. Zanim tam jednak dotarłyśmy, zafascynował nas
poprzebierany tłum, więc po prostu stanęłyśmy sobie pod ścianą i patrzyłyśmy. Po
chwili podbiegła do mnie Luna (nie nasza, obca) i pomachała. Odmachałam, na co
ona mnie uściskała i… pobiegła dalej. Bez słowa. Widać, że wczuła się w rolę i
naprawdę była myślami w swoim świecie.
W
pewnej chwili usłyszałam Igę. „Ron, Ron!”, wołała. I faktycznie… Podszedł do
nas Ron. I tak oto cosplayowa ja znalazła sobie męża. Tylko że jak to z mężami
bywa – zrobił zdjęcie i porzucił, bo musiał pędzić na jakieś prelekcje. Za to
my z dziewczynami przez cały Pyrkon go później wypatrywałyśmy. Zwłaszcza Ślizgonka,
która nie miała okazji go spotkać i widziała jedynie zdjęcie. Gdy tylko
spotykałyśmy kogoś z Hogwartu, od razu pytałyśmy, czy nie widział gdzieś Rona.
Tak
byłam zauroczona swym książkowym mężem, że nie zdążyłam zareagować, kiedy
Bellatrix Lestrange krzyknęła „Avada Kedavra” i mnie zabiła. A przynajmniej by
to zrobiła, gdyby nie to, że na Pyrkonie coś zakłócało działanie zaklęć.
Dlatego zaklęcie ledwo mnie drasnęło, odskoczyłam. Później Iga wypomniała
Bellatrix, że ta zabiła jej męża (tj. Syriusza), więc w imieniu mej
przyjaciółki stoczyłam z Bellą pojedynek. Na śmiech. Starałyśmy się jak
najdłużej wytrzymać, ale w końcu zaczęłyśmy się chichrać jak głupie, co
wyglądało dość dziwnie – szczerze rozbawiona Bellatrix to jakaś abstrakcja. Ale
dziewczyna była świetna, idealnie weszła w rolę – chodziła, mówiła i patrzyła
na wszystkich z góry jak swój pierwowzór.
(A w tle Lord Vader i hobbici... Bo czemu nie?)
Nie zdążyłyśmy popatrzeć na pamiątki, bo gdy dotarłyśmy do stoisk, spotkały nas dziewczyny ze Slytherinu, ale w mugolskich strojach i nas zagadały. Zwyzywały mnie od szlam, bo niby były czystej krwi... Ale wyjęłam transparent ,,Stop dyskryminacji - przytul szlamę!" i wszystko odwołały. Później dziewczyny otrzymały darmowe tulaski od takiego przystojniaka...
Poszłyśmy do pawilonu gastronomicznego, gdzie miał się odbyć geek dating –
pyrkonowe szybkie randki. Zauważyłyśmy stadko facetów i podeszłyśmy.
Organizatorka na nasz widok bardzo się ucieszyła i od razu zagoniła nas na
krzesełka, bo okazało się, że chłopaków pojawiło się bardzo wielu, za to
dziewczyn jak na lekarstwo. I zaczęło się – 25 chłopaków i tyle samo dziewczyn
usiadło naprzeciwko siebie. Każda para miała trzy minuty na rozmowę, po czym
następowała zmiana. Okazało się, że w tak krótkim czasie można poruszyć sto
tematów. Rozmawiałam więc o studiach, Bełchatowie, krewetkach, grach
komputerowych, apokalipsie, wioskach średniowiecznych… I wielu innych rzeczach.
Niektórzy zadawali mi sporo pytań, innych to ja ciągnęłam za język. Z jednymi
chętnie przegadałabym kilka godzin, a z niektórymi wolałabym się pożegnać już
po minucie. Później nastąpiła wymiana adresów e-mailowych lub numerów
telefonów. Do tej pory nie napisałam do nikogo, kto mi się wpisał… Chyba
zgubiłam kartkę. Ale jeden chłopak odezwał się pierwszy i muszę przyznać, że
dobrze się z nim pisze. Jakiekolwiek ma się cele, idąc na speed dating, można
liczyć na to, że będzie ciekawie. Ja poszłam dla śmiechu i żeby zobaczyć, o co
w tym chodzi… I polecam, jest wesoło.
Gdy
tylko zabawa dobiegła końca, spotkałyśmy dziewczynę przebraną za profesor
McGonagall, która chodziła tak sztywno, jak swój pierwowzór i również spinała
włosy w koczek.
Wcześniej Iga znalazła Spocka stojącego w kolejce po hot-dogi i
poprosiła o zdjęcie, a miły pan bardzo walczył z sobą, żeby się nie uśmiechać,
bo nie przystoi to w takim stroju. A tak naprawdę był to radosny człowiek, więc
trzeba docenić wczucie się w rolę.
Wybiegłyśmy z
Igą i Kasią z terenu Targów. Umówiłam się na obiad z kolegą, który również
przyjechał na ten weekend do Poznania na festiwal Spring Break, gdzie odkrywał
nowe muzyczne talenty. Zjadłam obiad za 7 zł (a dostałam za to sporą porcję
łososia i dodatki). Wybraliśmy się też do Starbucksa, gdzie pracownica ze
śmiechem zapisała na moim kubku, że nazywam się Hermiona. Cudownie się
rozmawiało, więc ze smutkiem odkryliśmy, że czasu mamy coraz mniej. A tu nagle
podeszła do nas dziewczyna i zapytała, czy chcemy spróbować specjalnej kawy z
Etiopii. Darmowa kawa ze Starbucksa to zawsze dobry pomysł, więc się zgodziliśmy.
Dziewczyna zaczęła nam opowiadać o tym, jak powinno się pić kawę. Kazała nam ją zamieszać, wąchać, zakryć kubeczki dłońmi, siorbać i zagryzać
ciasteczkiem. Faktycznie, chociaż nigdy nie piję czarnej kawy, tym razem mi
smakowała. Zwłaszcza z tym czekoladowym ciastkiem. No dobra, może chodziło o
ciastko.
Gdy
wracałam z dziewczynami na teren Targów, ludzie zaczęli przyznawać mi punkty
dla Gryffindoru. Co jakiś czas mijające nas osoby rzucały „10 punktów dla
Gryffindoru!” i znikały w tłumie. A w pewnej chwili podeszła dziewczyna,
uściskała mnie i zaczęła nawijać jak katarynka o książce, którą właśnie czyta.
Okazało się, że to polska parodia Pottera, którą dziewczyna miała w torbie.
Pokazała nam ją, przeczytała śmieszne fragmenty, zachęciła do lektury, po czym
ekspresowo schowała książkę, pożegnała się i poszła w swoją stronę… Byłyśmy z
Iszą zachwycone tym, jak bardzo ludzie na Pyrkonie są otwarci – nie muszą Cię
znać, żeby podzielić się czymś ciekawym, jeśli uznają, że może Cię to
zainteresować. Miałyśmy jeszcze kilka takich sytuacji i za każdym było nam
bardzo miło.
Chciałyśmy
iść na panel tłumaczy i posłuchać o tym, jak możemy wkręcić się do wymarzonego
zawodu – tłumaczenie fantastyki byłoby czymś wspaniałym - ale był tam taki tłum, że nie udało nam się
wbić na salę. W związku z tym ruszyłyśmy na trening Quidditcha. Myśleliście, że
mugole nie mogą w to grać? Nic bardziej mylnego! Biega się z miotłami między
nogami, rzuca piłką do trzech obręczy… Pałkarze rzucają w zawodników dwiema
piłkami i jeśli ktoś taką oberwie, musi dotknąć jednej z obręczy swojej
drużyny. A najciekawszy jest złoty znicz – koleś w żółtym stroju, który w
określonej minucie wbiega na boisko i ucieka przed szukającymi. Ich zadaniem
jest zerwanie taśmy z małą piłeczką, którą znicz ma umocowaną w pasie. Okazało
się, że ta gra wyzwala spore emocje u graczy – Bellatrix była faulowana,
rzucała się na ziemię, ale nie wypuszczała kafla z rąk. Non stop ktoś obrywał,
gubił miotłę lub przewracał obręcze… I dzięki temu świetnie się to oglądało. Widać
było, że im zależało. Znicz również uciekał jak Ron przed pająkami, więc
złapanie go zajmowało średnio… pół minuty. Boisko było bardzo małe, dlatego
działo się to tak szybko. Momentami widownia też dostawała piłką lub…
zawodnikiem, gdy ten się wywracał. A drużyny miały przeróżne nazwy, więc była
reprezentacja Gryffindoru, ale również taka, która zmusiła prowadzącego do
powiedzienia „Jestem za głupi, by to powiedzieć”, bo tak się właśnie nazwali.
Nasza
Luna i jej Smok przyszli do nas i razem wybraliśmy się pooglądać inne gadziny.
Mój ulubiony był ten walijski zielony, który wdarł nam się na zdjęcie.
Ale
najfajniejsze smoczki spotkaliśmy w drodze po pamiątki. Khaleesi z dziećmi jak
dla mnie wygrali konkurs na najlepsze przebranie, bo choć ich stroje nie
wyglądały na drogie, to były pomysłowe i bardzo ładne. A gdy smoczki rozłożyły
do zdjęcia skrzydełka, rozpłynęłam się nad ich rozkosznością.
A trzeba przyznać, że konkurencję miały sporą. Na przykład...
Wśród
dziesiątek niesamowitych stoisk z pamiątkami buszowałyśmy dość długo. Wszystko
było tak oryginalne, gdzie indziej raczej niedostępne. Moja fanowska część
serca biła w rytm „Carry on My Wayward Son”. Odnalazłam stoisko dziewczyny, z
którą wcześniej rozmawiałam na forum fanów „Supernatural”. Sprzedaje ona cudowne kartki z Pottera, Władcy Pierścieni, Supernatural i innych fantastycznych
serii. Powinnam raczej nazywać ją kobietą, ale choć nie wiem, ile ma lat, jest
tak radosna i otwarta, że chyba do emerytury będzie dziewczyną. Po obkupieniu
się u niej i jej koleżanki, która handlowała bransoletkami i agrafkami z
przywieszkami, poszłam spotkać się z dziewczynami z Mafii Rybaczej, które
zebrały się już wcześniej. Chwilę pogadałyśmy i chciałyśmy zrobić sobie
zdjęcie, mówiące, że od 2011 roku czekamy na przyjazd naszego idola do Polski.
Poprosiłyśmy o pomoc pierwszą napotkaną… pandę. Dziewczyna chętnie przejęła mój
telefon. Po chwili na zdjęcia wtargnęła zombie, a panda postanowiła wziąć z
niej przykład. I w ten sposób mamy uwiecznioną wspaniałą sesję.
Gdy
tak gadałyśmy z dziewczynami, Cathia od kartek minęła mnie w drodze na
prelekcję, którą miała poprowadzić. Wcześniej umawiałyśmy się, że pomogę jej
znaleźć miejsce wykładu, ale musiała iść tam wcześniej, niż ja planowałam.
-
Kaja, widzimy się za chwilę! Lepiej już chodź! – rzuciła mi wesoło, krzycząc na
pół ulicy.
Znalazłyśmy
z Mafiozkami Iszkę i Kasię, po czym wszystkie ruszyłyśmy do pawilonu numer 15,
do sali serialowej. Prelekcja pt. „Koszula w kratę i woda święcona – czy to
wystarczy?” cieszyła się taką popularnością, że gżdacz (taki konwentowy
porządkowy, który nosi ławki i ostrzega prelegentów, że kończy im się czas) powiedział,
że ABSOLUTNIE nie wejdziemy, bo:
- nie ma miejsc siedzących;
- przepisy przeciwpożarowe nie pozwalają ludziom stać, gdy już nie ma miejsc siedzących;
- jeśli się uprzemy i będziemy stać, to dostaniemy mandat od straży… jakiejś tam (pewnie Nocnej);
- nie, bo nie;
- jeśli wejdziemy, rzuci na nas klątwę.
Dziewczyny
uznały, że im tak bardzo nie zależy i
się wycofały, ale ja tak bardzo czekałam na tę prelekcję... Słyszałam,
że Cathia świetnie je prowadzi, a i temat był bardzo dla mnie ciekawy. Przez
cały dzień odwiedziłam tylko jedną prelekcję, więc bardzo bym żałowała
wycofania się. Gżdacz chyba zobaczył determinację w moich oczach, bo tylko
wzruszył ramionami i powiedział, że jeśli znajdę miejsce siedzące, to mogę
zostać, ale jeśli nie, to… patrz powyżej. Tak więc chodziłam od rzędu do rzędu,
ale wszędzie słyszałam tylko: „Nie, nie, to miejsce już zajęte!” Dotarłam do
pierwszego rzędu. Żadnego wolnego miejsca. Ani jednego. I wtedy, gdy już
straciłam nadzieję… Podbiegłam do Cathii, która rozkładała swoje rzeczy przed
wykładem.
-
Cathia… A bardzo potrzebujesz tego krzesła?
-
Bierz, ja gadam na stojąco!
Triumfalnie
zniosłam więc krzesło z podestu i ustawiłam z prawej strony trzeciego rzędu.
Już po kilku minutach gratulowałam sobie w duchu swojego uporu – prelekcja była
fantastyczna w obu tego słowa znaczeniach! Cała sala non stop wybuchała
śmiechem, Cathia popisała się niesamowitą wiedzą na temat „Supernatural”, a
słuchacze często się wtrącali, by dodać coś od siebie. Okazało się, że
przynajmniej 30 osób miało na sobie koszule w kratę, połowa sali przyniosła z
sobą sól, a niektórzy mieli nawet wodę święconą. Prawdziwi łowcy, gotowi na
wszelkie okoliczności. Były osoby poprzebierane za głównym bohaterów, a nawet
za… Impalę, ich samochód. Wykład był tak wciągający, że Cathia nawet nie zauważyła,
kiedy minęło 50 minut i trzeba było kończyć. Gżdacz przychodził co kilka minut
i ostrzegał, że już kończy się czas. Jeśli kiedyś będziecie mieli okazję pójść
na wykład tej dziewczyny, bądźcie uparci jak ja. Kradnijcie krzesła. Walczcie z
klątwami. Warto. Po prostu warto. Nawet jeśli ktoś nie jest fanem serialu, z
pewnością będzie się świetnie bawił, bo same żarty i styl bycia Cathii zmuszają
do śmiechu.
Znalazła
się nasza Ślizgonka, która od południa chodziła swoimi ścieżkami. Całą bandą
ruszyłyśmy do pawilonu gastronomicznego, gdzie pracowała Ada. Ale po drodze
często robiłyśmy przystanki, bo albo my chciałyśmy z kimś zdjęcia, albo ktoś
chciał fotografować nas. Spotkałam Katniss, która naprawdę igrała z ogniem – jej spódnica
świeciła dzięki lampkom choinkowym. Wyglądała naprawdę imponująco, zwłaszcza że
było już ciemno.
No właśnie, ciemno…Warto
wspomnieć o pewnej pyrkonowej tradycji. Kojarzycie tę scenę?
Tak
właśnie wyglądają wieczory na Pyrkonie. Jedna osoba krzyczy „Zaraz będzie
ciemno!”, a wszyscy wokół jej odpowiadają. Wszyscy. Więc gdy stałyśmy z Katniss
na środku głównego placu i ktoś zaczął, cały plac krzyczał. Dziesiątki osób.
Pawilon
gastronomiczny był dość zatłoczony, ale po długim chodzeniu od stolika do
stolika, wydębiłyśmy krzesła dla wszystkich. Było nas sporo, większość osób
widziała się po raz pierwszy w życiu, a i tak nie mogłyśmy się nagadać – od razu
znalazłyśmy mnóstwo tematów do rozmowy. Non stop obserwowałyśmy też ciekawe
zjawiska. Na przykład: co jakiś czas cała hala rozbrzmiewała oklaskami i
wiwatami. Oczywiście my również klaskałyśmy, ale mniej więcej po trzecim takim
wybuchu euforii zaczęło nas zastanawiać, o co chodzi. Gdy dobrze się rozejrzałyśmy,
zauważyłyśmy, że ze 20 metrów od nas trwa konkurs. Śmiałkowie podchodzili i
ustawiali kolejne puszki po piwie, budując coraz wyższą wieżę. W końcu była ona
tak wysoka, że stawano na krześle, by dołożyć kolejną puszkę. W pewnej chwili
jednak wieża się zachwiała i runęła, czemu towarzyszyły jęki zawodu mniej
więcej stu osób. Chwilę później hala znowu klaskała. Coraz głośniej i szybciej.
Jacyś goście budowali nad głowami daszki z rąk. Nagle ryknęli w stronę jednego
ze swych kolegów: „SKISŁEŚ!” Tak. Nie rozumiem, ale się śmiałam.
Spędziłyśmy
tam jakieś 1,5 godziny, ale Ada nie mogła się do nas wyrwać, bo po pizzę
ustawiła się gigantyczna kolejka i bidula miała mnóstwo pracy. My za to nie
chciałyśmy długo czekać i, gdy zgłodniałyśmy, poszłyśmy do baru, w którym
jedliśmy poprzedniej nocy. Jednak gdy tam dotarłyśmy, okazało się, że było już
zamknięte. W drodze powrotnej spotkałyśmy Lokiego i Wolverina, więc dziewczyny
były w siódmym niebie. Kasia z Iszem poszły na lekcję strzelania z bata (oh
yeah, baby), Ślizgonka poszła do domu, a my wróciłyśmy do pawilonu
gastronomicznego. Tym razem Ada miała dla nas chwilkę. Magicznie pojawiło się
przed nami piwo, które wraz z drugą Kasią piłyśmy z kufli po piwie kremowym,
które przywiozłam ze sobą. Smakowało duuuuużo lepiej niż zwykłe.
W pewnym
momencie podeszła do nas dziewczyna z pluszakiem-poduszką w kształcie
Szczerbatka i spytała, czy… Szczerbatek może mieć ze mną zdjęcie. Bo dziewczyna
robiła mu profesjonalne portfolio z najciekawszymi cosplayerami. Poczułam się
zaszczycona. Kątem oka obserwowałam też grupkę fanów „Supernatural”, którzy
siedzieli w kręgu na podłodze. Castiel wcinał kebaba i tak powstał nowy paring:
Kebstiel. Shipperzy, proszę o memy na ten temat! Przemknął mi też przed oczami
koleś w masce Nicolasa Cage’a, który rzucił się na podłogę i podjechał do
swoich znajomych ślizgiem na klacie. Spektakularne.
Gdy tak sobie
piłyśmy piwko, zaczęła grać muzyka. „Uptown Funk” Bruno Marsa. Nagle znikąd
pojawił się roztańczony poprzebierany tłum, który maszerował przez halę. Po
długim namyśle (jakieś 7 sekund) zerwałam się z miejsca i do nich dołączyłam.
Piosenka była już w połowie, więc tanecznym krokiem przeszliśmy wśród stolików
i podczas ostatniego refrenu stanęliśmy w miejscu, gdzie ich akurat nie było,
po czym pogibaliśmy, poklaskaliśmy, pośpiewaliśmy… I rozeszliśmy się każdy w
swoją stronę. Tak po prostu. Przez przypadek wzięłam udział w moim pierwszym flash
mobie i poczułam się świetnie – nie przejmowałam się, że robię z siebie debila
wraz z kompletnie nieznanymi mi ludźmi. Bo na Pyrkonie nie da się zrobić z
siebie debila. Tam wszystko jest akceptowane. Byle tylko było wesoło. Dumnie
przemaszerowałam w swej szacie i wróciłam do stolika.
Niestety,
dziewczyny musiały się już zbierać, więc pożegnałam się z nimi i poszłam umyć
kufle. I chociaż przed chwilą czułam się tak bardzo pewna siebie, to gdy tak szłam
sama przez halę, rzucając się w oczy wszystkim wokół, trochę mnie to peszyło. Ale
nie trwało to długo. Kolejka w łazience była dość spora, więc zdecydowałam, że
jakoś ją wyminę. Wyjaśniłam kilku dziewczynom, że chcę tylko umyć kufle. Te
zmierzyły mnie wzrokiem i przepuściły z uśmiechami na buziach. Za plecami usłyszałam
podekscytowane głosy.
- To Hermiona? No Hermiona! A
pamiętasz „The Very Potter Musical”? Kocham tam Umbridge! Ale jazda… - I
tak dalej. Chyba dzięki mnie dziewczyny przypomniały sobie o swojej miłości do
Harry’ego. I to było świetne, znowu byłam pewna siebie i wesoło tuptałam w
stronę dziedzińca, gdzie postanowiłam poczekać na Isza i Kasię, które dość
szybko zrezygnowały ze strzelania z bata, bo podobno było to bardzo głośne.
Wracałyśmy do apartamentu. Dworzec znowu kolorowo migotał, było ciepło, a my
przeszłyśmy tego dnia 17 kilometrów. W apartamencie szybko się ogarnęłyśmy,
pokazałyśmy sobie nasze zdobycze wojenne (czyt. bransoletki i inne cudeńka, a w
moim przypadku również ptasie pióro do pisania) i zasnęłyśmy jak Ginny w
Komnacie Tajemnic. Nic nas nie mogło obudzić.
Granger, dzięki Tobie czułam się, jakbym przeżywała Pyrkon jeszcze raz, więc spasibki. Warto wrócić. :)
OdpowiedzUsuńJest Ron. Dobrze. :D Słodki Salazarze, nawet Spock mój jest! :D I wspomniałaś o Lokim. <3 I o Wolverinie! <3 <3 I o tym, że Syriusz to mój mąż! Idealnie. :D
Zbyt głośno na strzelaniu z bata... Oj, nie brzmi mi to dobrze, nie brzmi! xD
Oddałaś sprawiedliwość Cathii. Wspaniała osoba, zdecydowanie warto kraść krzesła, żeby być na jej prelekcji!
Aaale czy sałatka nie rozwaliła się czasem w niedzielę rano, czy to mnie pamięć zawodzi?
Anyway, notkę czytało się świetnie. Masz bardzo ładny, pszyjemny styl. ;) Dziesięć punktów dla Gryffindoru, panno Granger!
Twój Sevcio ;)
PS. Pamiętaj, zaraz będzie ciemno! :D
ZAMKNIJ SIĘ!
UsuńMoże i faktycznie sałatka straciła życie, ale o dziwo, na Pyrkonie na jedzenie zwracałam mniejszą uwagę niż zwykle, więc mogłam się pomylić :D
Te baty nigdy nie brzmiały dobrze :P
Spasibki za taki komentarz pszecudowny <3