Znacie
to uczucie, kiedy wiecie, że czeka Was fajny dzień, chociaż nie jesteście
pewni, co się będzie działo? My właśnie w takim stanie szłyśmy na śniadanie do pokoju
rodziców dwunastego dnia naszej wycieczki. Dotarcie do nich było trudną
przeprawą, bo wymagało wyjścia na zewnątrz, a już przed dziesiątą słońce prażyło
niemiłosiernie.
Niespiesznie
zjedliśmy śniadanie i zaczęliśmy się zastanawiać, co powinniśmy ze sobą zrobić.
Tata namawiał nas na odwiedzenie parku Sea World, gdzie można zobaczyć delfiny,
pingwiny, tresowane orki i inne morskie stworzenia. Kiedy byliśmy tam kilka lat
temu, byliśmy zachwyceni. Ale uznaliśmy, że nie ma co się powtarzać, kiedy jest
tyle możliwości. Zdecydowaliśmy: Magiczne Królestwo Walta Disney’a!
Większość
turystów wybiera się do parków rozrywki tuż po ich otwarciu – ceny są dość
wysokie, więc chce się wycisnąć z pobytu tam tyle, ile się da. My jednak
chcieliśmy się przede wszystkim dobrze bawić, a nie zaliczyć wszystkie
karuzele, więc opuściliśmy hotel około południa. Była to najgorsza pora, nawet
dotarcie do samochodu groziło udarem.
Wjechaliśmy
na autostradę i tym razem nawigacja bez problemów doprowadziła nas do celu.
Jest kilka parków należących do Disney’a, a każdy z nich ma własny zjazd z
autostrady, którym dojedzie się tylko to tego właśnie parku. Więc w zasadzie
autostrada kończy się dopiero przy bramie wjazdowej.
Minęliśmy
bramę z napisem ,,Disney World – where your dreams come true” i poczułam ten
dreszczyk, który czułam, kiedy miałam 9 lat i jako prezent na komunię rodzice
zabrali nas do Disneylandu w Paryżu. (Widzicie, jak miałyśmy fajnie? Nie
komputer, nie rower – wyjazd!) Byłam gotowa na dzień pełen księżniczek, różu i
słodkich melodyjek.
Zaparkowaliśmy
na Parkingu Złoczyńców, w sekcji Kapitana Haka (tak, Blaniu, tak, Iszku,
dokładnie tam ^^). Zapłaciliśmy 17 dolarów, po czym chyba z pięć osób kierowało nas
w dane miejsce. Później jeszcze kilku innych pracowników kazało nam poczekać na
transport, chociaż mówiliśmy, że chętnie się przejdziemy. Chyba nie mieli
takiej opcji w swoich instrukcjach, więc nalegali, żebyśmy zostali. Po pięciu
minutach przyjechała kolejka z dwoma wagonikami (taka, jaką można się np.
przejechać po Krakowie w towarzystwie przewodnika). Po kolejnych pięciu
minutach wreszcie wszystkim udało się wsiąść i ruszyliśmy. Przejażdżka trwała…
dwie minuty. Przejechaliśmy może kilometr. Ech, Amerykanie i ich ułatwianie
wszystkim życia. W końcu stanęliśmy przed kasami.
Prawie
nikogo tam nie było, większość ludzi już była w środku, więc bez kolejki
kupiliśmy bilety. Tata lekko jęknął na wieść, że jeden kosztuje 105 dolarów, ale
dzielnie zapłacił. Dostaliśmy karty z postaciami z bajek, które musieliśmy na
odwrocie podpisać. Ja miałam z Minnie, tata z Donaldem, mama z Myszką Mickey, a
Tina z ,,tym lamusem Goofym”. Kasjerka zapytała, czy to nasza pierwsza wizyta, po czym wręczyła nam plakietki z napisem ,,1st Visit!”. Przypięłam swoją do
bluzki i skierowałam się do bramek wejściowych.
Znowu
nasze torby zostały przeszukane. Zanim zeskanowano nam karty, każdy musiał dać
swój odcisk palca. Wycwanili się – teraz nie można już komuś odsprzedać karty,
jeśli znudzi się zabawa, bo od razu będzie wiadomo, że ta osoba nie kupiła tej
karty w kasie, tylko ma ją od kogoś. Okazało się, że do samego parku trzeba się jeszcze przeprawić pociągiem lub promem. Wybraliśmy pociąg. Było
zabawnie, bo pociąg jechał na poduszce elektromagnetycznej, więc nie było widać torów, czego mama bardzo się przestraszyła, bo miała wrażenie, że zderzymy się
z pociągiem jadącym z naprzeciwka.
W
końcu weszliśmy do środka, czas było zanurzyć się w krainę bajek. Weszliśmy do
części, która przypominała amerykańskie miasteczko z XVIII-XIX wieku. Było tam
kino, jakiś teatr, kilka sklepów i duży plac, po którym przechadzała się biała
kotka z ,,Aryskotratów”. Obserwowałam ją z pewnej odległości i byłam świadkiem
najsłodszej sceny tego dnia: maleńka dziewczynka, mniej więcej czteroletnia,
rozmawiała z kotką, która żywo gestykulowała, rysując łapkami serduszka. W
końcu przytuliła dziewczynkę, która nie chciała jej puścić przez dobre pięć
minut. Było to naprawdę słodkie. I chociaż nie chciałabym nosić stroju kota w
temperaturze 40 stopni, to z pewnością miło jest dostawać uściski od takich
szczęśliwych maleństw.
W
oddali majaczył zamek znany z filmów – skierowaliśmy się w jego stronę.
Zobaczyłyśmy wątłego chłopca trzymającego całą garść balonów z helem.
Uznałyśmy, że świetnie wyglądałyby na zdjęciu, więc tata spytał go, czy mógłby
nam je pożyczyć. Nieco zestresowany, przekazał mi balony (trzymając końce
sznurków – nie mógł ryzykować, że je wypuszczę). Gdy je złapałam, miałam
wrażenie, że zaraz odlecę. Ciągnęły mnie w górę jak pyłek Dzwoneczka. Gdy Tina
oddała młodemu balony, a tata wcisnął mu do ręki drobny banknot, poszliśmy do
lodziarni.
Sprzedawały
w niej kobiety ubrane w starym stylu, miały fartuchy wykończone koronkami i
czepki na głowach. Można było wybrać klasyczne lody albo takie bez cukru lub
laktozy. Wszyscy wzięli po dwie gałki, tylko ja jedną. I okazało się, że był to
dobry wybór, bo gałki były olbrzymie. Owszem, cena była dużo wyższa niż w
Polsce, ale za to dostawało się praktycznie deser lodowy.
Akurat
pod zamkiem trwało przedstawienie. Kilka księżniczek i innych bohaterów
śpiewało i tańczyło, a pod sceną zgromadziło się sporo osób. Również tam
stanęliśmy i podziwialiśmy ich pląsy, powoli wcinając lody. Jedząc je coraz
szybciej. Starając się opanować strumyki, które płynęły nam po rękach. Lody
topiły się dużo szybciej, niż byliśmy w stanie je jeść i sytuacja
była dramatyczna. Po chwili mój żołądek miał już temperaturę ujemną, lody
zniknęły i mogłam w spokoju obejrzeć końcówkę pokazu. Dzieci się cieszyły,
księżniczki machały, muzyczka grała… Było uroczo. Możecie to zobaczyć tutaj.
Poszliśmy
dalej, nie bardzo wiedząc, od czego zacząć. Minęliśmy Meridę Waleczną,
restaurację z Krainy Czarów i dotarliśmy do karuzeli. Filiżanki. Od razu
zaświeciły nam się oczy. Możemy już pić alkohol, tuszować rzęsy i mieszkać bez
rodziców… Ale pokaż nam filiżanki, a znowu mamy po pięć lat. Podeszłyśmy do
karuzeli, stanęłyśmy w kolejce (znowu kazano nam przeskanować palce, nie mam
pojęcia po co…) i po chwili ścigałyśmy się z dziećmi sięgającymi nam do pasa,
by dopaść upatrzoną przez nas filiżankę. Włączono muzykę i zaczęłyśmy wirować.
Kręciłam kołem, by rozpędzić filiżankę, by wirowała wokół własnej osi i po
chwili widziałyśmy już tylko smugi, a machających rodziców widziałyśmy najwyżej
przez pół sekundy. Przejażdżka trwała ze dwie minuty i w tym czasie obróciłyśmy
się tyle razy, że kiedy wstałyśmy, trudno było utrzymać równowagę. Zataczając
się i śmiejąc jak pijane, wróciłyśmy do rodziców i przez chwilę dochodziłyśmy do
siebie.
Przeanalizowaliśmy
mapkę i zaznaczyliśmy wszystko, co chcieliśmy zobaczyć. Oczywiście ciągnęłam
wszystkich na kolejki górskie, więc poszłyśmy w stronę góry, gdzie Krasnoludki
miały swoją kopalnię (true story!). Niestety, okazało się, że jest tam bardzo
długa kolejka, więc postanowiliśmy wrócić później i sprawdziliśmy, co jest w
okolicy. Przeszliśmy przez Wioskę Belli, gdzie z karczmy dochodziły radosne
przyśpiewki, a naprzeciwko szczerzył się Gaston. I ,,szczerzył się” nie znaczy
,,uśmiechał się” – robił miny dokładnie jak w bajce. Nie miałam pojęcia, że człowiek
naprawdę może pokazać tyle zębów w uśmiechu! Oczywiście z takim przystojniakiem
zachciałyśmy mieć zdjęcie, ale niestety był przy nim tłumek nam podobnych, więc
stwierdziłyśmy, że wrócimy do niego. Poszłyśmy do Groty Arielki. Szczerze? Nie
miałyśmy pojęcia, co tam będzie.
(to zdjęcie nie jest moje, znalezione w Internecie)
Na
tabliczce napisany był czas oczekiwania. Godzina. Uznaliśmy, że może być, bo
widzieliśmy, że wchodzi się do zacienionego korytarza. Przeszliśmy przez mostek
i znaleźliśmy się w ,,jaskini”. W ściany wbudowane były muszelki, gdzieniegdzie
wyświetlano projekcje krabów biegających we wszystkie strony… Czekanie nie
nudziło się aż tak bardzo. I było przyjemnie chłodno. Oprócz nas w kolejce
stały w sumie same maluchy i wielka hinduska rodzina, chyba ze trzy lub cztery
pokolenia. Po chwili stania mama miała dość i siadała na każdej możliwej
barierce i skałce. Ale w końcu usłyszeliśmy melodyjkę z ,,Małej Syrenki” i
zobaczyłyśmy, że ludzie siadają do foteli w kształcie muszelek. Już
podejrzewałyśmy, co nas czeka. Wsiadłyśmy z Tiną do naszej muszelki (zawsze te
same emocje: zdążę czy nie?) i pojechałyśmy.
Zgodnie
z naszymi przypuszczeniami, czekała nas przejażdżka, którą nazywamy
,,laleczkami”, Podobną Tina upodobała sobie w Paryżu, kiedy miała 6 lat i była
na niej chyba z siedem razy. Chodzi o to, że jedzie się z sali do sali, a wokół
nas rozgrywa się całe przedstawienie. Tutaj oczywiście pokazano nam historię
Ariel i Eryka. Figurki tańczyły w rytm bajkowych hitów, ruszały kończynami,
głowami, a nawet oczami – super zabawa dla dzieci. Dla nas w sumie też.
Chciałyśmy
pójść do groty, w której podobno siedziała Ariel i gdzie można było z nią
pogadać, ale było tuż przed piętnastą. Zbliżała się Parada Księżniczek.
Chciałyśmy jeszcze skoczyć do Gastona po fotki, ale jego asystentka
powiedziała, że chłopina musi się zbierać i że wróci później, więc poszliśmy w
stronę zamku.
Powoli
zbierał się tam już tłumek, ale nie było jeszcze najgorzej. Znalazłyśmy miejsca
(prawie) w cieniu i czekałyśmy na paradę. Gdy miałam dziewięć lat, pewien facet
wciągnął mnie do podobnej parady – musiałam wtedy otwierać i zamykać klaps
filmowy. Chociaż facet mówił wtedy po francusku, udało mi się go w miarę
zrozumieć i jakoś sobie poradziłam. Byłam ciekawa, co pokażą tutaj.
Kiedy
zebrało się już sporo ludzi, a my zaczęłyśmy się roztapiać jak kolejne lody,
które kupił nam tata, zabrzmiał komunikat, że ktoś nadjeżdża. Myślałam, że to
już parada, ale nie: starym wozem jechała jakaś uradowana rodzinka, która
prawdopodobnie wygrała taką atrakcję. Machali do ludzi, którzy radośnie
odpowiadali tym samym. Po chwili muzyka ucichła, a samochód odjechał w stronę,
gdzie było wejście do parku. Czekaliśmy dalej, a ludzi było coraz więcej. Kiedy
obok nas ustawiła się jakaś latynoska wycieczka i prawie nic nie widziałam,
wdrapałyśmy się z Tiną na ogrodzenie trawnika. Ja byłam zawieszona między
kolumną budynku i ogrodzeniem, co wiązało się z ciągłym balansowaniem i
przepuszczaniem Latynosów kursujących we wszystkie strony. Parada miała
opóźnienie, co było tym bardziej denerwujące, że dzieci obok nas miały
zraszacze z wodą i psikały się nią z satysfakcją, a ja miałam ochotę im to
zabrać i spryskać siebie. Było strasznie gorąco.
W
końcu rozpoczęła się parada! Platformy podjeżdżały z naszej prawej, mijały nas
i kierowały się w stronę wejścia.
Piękna z Bestią,
Dzwoneczka prawie nie było widać, bo jechała z tyłu statku Piotrusia Pana, ale była chyba najbardziej urocza – machała różdżką, machała i uśmiechała się promiennie.
Chyba pierwszy raz miałam
okazję zobaczyć męskich fanów piszczących na czyjś widok – stojący obok mnie
argentyńscy chłopcy gwizdali, piszczeli i robili serduszka z rąk, gdy mijały nas
Anna z Elsą i Księżniczka z Żabą. Szaleństwo! Było to dość zabawne, ale też
bardzo sympatyczne – widać było, że chłopcy przyjechali się tu nieźle bawić i
się tego nie wstydzą.
Po
paradzie skierowaliśmy się do tzw. Frontierlandu – części stylizowanej na
miasteczko z Dzikiego Zachodu. Był tu m.in. czynny przez cały rok sklep z
bożonarodzeniowymi dekoracjami. Niespiesznie przechadzaliśmy się przy wodzie,
po której pływał prom. Doszliśmy do Mountain Splasha – czegoś pośredniego między kolejką
górską, a zjeżdżalnią wodną. Wsiada się do wagonika, wjeżdża na samą górę, a
później bardzo szybko zjeżdża do wody, po czym jest się całym mokrym. Uznaliśmy,
że to idealny pomysł na tak gorący dzień. Minęliśmy Chudego i Jessie z ,,Toys
Story” i ustawiliśmy się w kolejce. Napis przy wejściu głosił, że czeka nas
godzina oczekiwania. Kolejka przesuwała się jednak dość szybko i już wkrótce
byliśmy mniej więcej w połowie, chłodząc się w kłębkach pary i przy
wentylatorach.
Nagle
kolejka zwolniła. Usłyszeliśmy komunikat o tym, że z uwagi na niekorzystne
warunki pogodowe działanie zjeżdżalni zostaje zawieszone. Niekorzystnymi
warunkami były dla nich grzmoty słyszane gdzieś w oddali i lekkie zachmurzenie,
z którego chwilę wcześniej bardzo się ucieszyliśmy. Część ludzi się wycofała i
przesunęliśmy się przed samo wejście. Przed nami było zaledwie kilkanaście
osób. Postanowiliśmy poczekać, bo wierzyliśmy, że zaraz znowu wszystko ruszy.
Minuty mijały, ale nic się nie zmieniło. Jeszcze kilka razy usłyszeliśmy
komunikat o niekorzystnych warunkach i zrezygnowaliśmy – nie było sensu tracić
tam więcej czasu. W Polsce pewnie dalej wszystko by śmigało, ale w Stanach
można dostać odszkodowanie za poparzenie się gorącą herbatą, więc żadna firma z
pewnością nie chciałaby ryzykować, że stanie się coś pozornie niemożliwego (np.
w wagonik walnie piorun). Za dużo by ich to kosztowało i dlatego tchórzą.
Stwierdziliśmy,
że warto byłoby coś zjeść, więc rozglądaliśmy się za jakimś sensownym miejscem.
Okazało się, że grzmoty wystraszyły nie tylko osoby zajmujące się kolejkami
górskimi. Zwinęli się też handlarze, ich stragany były już szczelnie osłonięte
przed deszczem, a oni sami gdzieś zniknęli. Tak to jest, kiedy płacone się ma
za godziny, a nie za utarg – każda okazja do odpoczynku jest dobra.
Przez
chwilę obserwowaliśmy kawałek trawnika, po którym przechadzała się masa kaczek.
Wśród nich kicał zając, który chyba też czuł się kaczką. Zwierzaki były
kompletnie niezainteresowane ludźmi ani warunkami atmosferycznymi i spokojnie
spacerowały.
Pod
zamkiem prawie nikogo nie było, większość ludzi gdzieś się porozchodziła.
Postanowiłyśmy jeszcze raz spróbować szczęścia u Gastona, ale okazało się, że
on też gdzieś się schował. Oczywiście, wszystkie księżniczki też dostały wolne
z okazji złej pogody. Byłyśmy załamane. Wydaliśmy 420 dolarów, a udało nam się
przejechać dwoma atrakcjami dla najmłodszych… A gdzie rollercoastery? Gdzie
zdjęcia z księżniczkami? Przez chwilę myślałyśmy, że może można zgłosić
reklamację i dostać bilet na inny dzień czy coś w tym stylu – przecież w czym
byłyśmy winne, że była zła pogoda? A niewiele mieli w takiej sytuacji do
zaoferowania… Sprawdziłam bilet. Na odwrocie karty znajdowało się kilka zdań
drobnym druczkiem: zarząd parku nie brał na siebie odpowiedzialności za
niedogodności związane ze zdarzeniami losowymi, w tym z pogodą. To już całkiem
nas przygnębiło. Tata wyjaśnił nam, że tak to właśnie jest w Ameryce:
komercjalizacja za wszelką cenę, brak szacunku czy chociażby zrozumienia dla
klienta i tak dalej, i tak dalej… Chociaż raz musiałam przyznać mu rację.
W
podłych nastrojach poszliśmy w stronę zamku Bestii, gdzie widać było
restaurację. Na wejściu zapytano nas, czy mamy pager. Oczywiście nie mieliśmy.
Okazało się, że żeby wejść, trzeba najpierw wziąć pager, poczekać jakieś pół
godziny na mrugające światełko na nim i dopiero wtedy można było dostać stolik.
Przed nami w kolejce czekało jeszcze kilka osób. Uznaliśmy, że to głupie i nie
będziemy czekać. Zwłaszcza, że zaczynało kropić. Straciliśmy szansę zjedzenia w
zamku Bestii, ale było nam już wszystko jedno.
Poszliśmy
do olbrzymiej restauracji, chociaż właściwie można by to nazwać stołówką
turystyczną. Mieściły się tam setki osób, kolejki wiły się do kilkunastu kas,
ale system był dość sprytny: były trzy rodzaje kas serwujących trzy rodzaje
posiłków, dzięki czemu wszystko szło szybko i sprawnie. Prawie wszystkie
miejsca były zajęte, ale udało nam się upolować stolik niedaleko krokodyla,
który grał na akordeonie i darł się wniebogłosy. Zagłuszał nas, więc
rozmowa była bardzo utrudniona. Jedliśmy nasze amerykańskie porcje (pół
kurczaka to przecież normalka - każdy tyle je na obiad, prawda?), a na zewnątrz
zaczęło już porządnie padać. Zanim zdążyliśmy zjeść, za oknem widzieliśmy ludzi
uciekających przed nawałnicą. Nie przypominało to już nawet prysznica – lało tak mocno, że budynki po drugiej stronie ulicy widzieliśmy jak przez mgłę. Do tego
wiało tak, że dziwiłam się, że najmniejsze dzieci były w stanie utrzymać się
jeszcze na ziemi. Postanowiliśmy to przeczekać.
Przesiedzieliśmy
tam trzy godziny. Zjedliśmy obiad, zdążyliśmy go przetrawić i zjeść deser
(ciasto marchewkowe i czekoladowe… jak było zrobione, nie mam pojęcia, ale
czułam, że jem chemię – przynajmniej było słodko, a to zawsze nieco
poprawia humor)…
Krokodyl zaśpiewał swoją playlistę ze cztery razy i mieliśmy
go już serdecznie dość. Nadal lało. Nigdy nie sądziłam, że najsmutniejszym
dniem wyjazdu może okazać się ten spędzony w Disney Worldzie, ale tak właśnie
było. Zimno, szaro, smutno. Czuliśmy, że zmarnowaliśmy pieniądze, a obecnie
traciliśmy też czas, nie robiąc kompletnie nic. Jedynie wymiana śmiesznych
obrazków z przyjacielem na Facebooku ratowała sytuację i zmuszała nas do
uśmiechu.
W
końcu tata nie wytrzymał i postanowił kupić nam płaszcze przeciwdeszczowe.
Zapytał chłopców przy stoliku obok, skąd mieli swoje, na co maluchy wskazały dwa
kompletnie różne kierunki, zupełnie jak w komediach. Tata wyszedł z restauracji
i po piętnastu minutach wrócił z płaszczami. Każdy kosztował 8 dolarów.
Oczywiście nie obeszło się bez narzekania na to, że za takie pieniądze w cenie
biletu powinien być chociaż taki płaszcz, ale wkrótce założyliśmy je i
wyszliśmy. Były świetne, z Myszką Mickey na plecach (oczywiście takie były droższe,
ale każdy chciał mieć płaszcz z Myszką na pamiątkę). Zapięliśmy się szczelnie i
po chwili zrobiło się przyjemnie ciepło.
Weszliśmy
do sklepu z pamiątkami w poszukiwaniu pocztówek. Od razu stwierdziliśmy ich
brak, ale mimo to spędziliśmy tam chyba z pół godziny. Dziewczyny buszowały
przy błyskotkach, a my z tatą… No cóż, nam już nieco odbijało, więc zaczęliśmy
zakładać najdziwniejsze czapki i inne bajery. Mama miała z nas niezły ubaw J Później ja też zaszłam
do stojaków z biżuterią, gdzie kupiłam kolczyki oraz dwa wisiorki w stylu yin i
yang, które zamiast kropek miały głowę Myszki. Byliśmy już w znacznie lepszych
humorach.
Wkrótce
okazało się, że płaszcze bardzo dobrze chronią tułów przed deszczem, ale
kończyny nie mają szans. Padało tak mocno, że kiedy podnosiłam na chwilę ręce,
strużki wody spływały mi aż za koszulkę, a nogi ciapały w kałużach tak często,
że po chwili przestałam to nawet zauważać. Woda była dość ciepła, więc w niczym
to nie przeszkadzało. Na twarzy najchętniej zamontowałabym sobie jakąś
wycieraczkę, bo non stop miałam zalane oczy. Dawno nigdzie nie spacerowałam w
takich warunkach (a przecież już w Nowym Jorku Arthur pokazał nam, co potrafi).
Zauważyłam,
że jakaś atrakcja jest otwarta i, o dziwo, nie ma do niej kolejki.
Stwierdziliśmy, że warto byłoby coś jeszcze zobaczyć, cokolwiek by to miało
być. Weszliśmy do ,,Karuzeli Postępu”. Wyglądała ona jak sala kinowa, więc
zajęliśmy miejsca i czekaliśmy na film. Okazało się jednak, że za kotarą
schowany jest model pokoju sprzed jakichś stu lat. Siedział tam robot (kukła? figura?)
wyglądający jak dobroduszny wujek, który zaczął opowiadać o tym, jak to mu się
dobrze żyje, bo ma lampę naftową i inne luksusowe wynalazki. W trakcie jego
opowieści wtrącały się jego dzieci, ukryte w innych pokojach – szykowały się do
obchodów dnia niepodległości. Na końcu facet stwierdził, że już chyba nic nie
mogłoby być lepiej. W tym momencie rozległa się radosna piosenka, a nasza
,,sala kinowa” przesunęła się na tyle, by znaleźć się naprzeciwko kolejnego
pokoju, o mniej więcej dwadzieścia lat młodszego od poprzedniego. I tutaj był
facet, który zachwalał tym razem elektryczność i inne bajery. Jego dzieci
szykowały się na obchody Halloween. I znowu facet nie wierzył, że cokolwiek
może zmienić się na jeszcze lepsze. Ponownie rozległa się piosenka i
przesunęliśmy się dalej. Takich
pomieszczeń było około pięciu. W ostatnim widać było współczesną rodzinę, a
właściwie taką z niedalekiej przyszłości. Piekarnik sterowany głosem, konsola z
efektami 3D i tego typu sprzęty były zachwalane przez całą wielopokoleniową
rodzinę, która była w trakcie obchodów Bożego Narodzenia.
Wyszliśmy
z pokazu z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony było to całkiem sympatyczne i
sprytne pokazanie postępu cywilizacyjnego. Podobno był to pomysł samego Walta
Disney’a, który był zafascynowany przemianami i marzył o wybudowaniu takiej
karuzeli. Pewnie jednak w jego wyobrażeniach było to ciekawsze i bardziej
imponujące. Dla mnie od takiej karuzeli ciekawsza jest rozmowa z dziadkiem, a
efekt chyba jest podobny ;) Żałowaliśmy, że spośród tylu atrakcji akurat ta
była czynna, a inne zamknięto. Gdy wyszliśmy, nuciłam piosenkę, która tam grała, a Tina za każdym razem mnie za to biła, bo miała jej dość. Posłuchajcie, szybko się wkręca...
Tłum
ludzi w białych płaszczach wyglądał jak zjazd Ku Klux Klanu, co niezwykle nas
bawiło. Gdy znowu dochodziliśmy do zamku, wraz z Tiną odkryłyśmy niezwykłe właściwości
naszych pelerynek. Można było nimi zarzucać i kręcić się jak w sukienkach.
Wkrótce tak nam się to spodobało, że zaczęłyśmy tańczyć do bajkowych melodyjek,
które bez przerwy rozbrzmiewały wokół nas.
Pod zamkiem całkiem nam odwaliło:
śmiałyśmy się z niczego, skakałyśmy i odgrywałyśmy sceny z ,,Titanica”, a Tina
goniła kaczkę, która z jakiegoś powodu się tu znalazła. Kaczka nie chciała się
zaprzyjaźnić, chociaż Tina bardzo ją do tego namawiała.
Po chwili zniknęła za
płotkiem, a my zrobiłyśmy rodzicom jedyne w swoim rodzaju zdjęcia ,,full romantic”.
Robiło
się ciemno (tam słońce zachodziło wyjątkowo wcześnie i już po dwudziestej
zapadała noc), więc powoli kierowaliśmy się do wyjścia. Byłam tak przemoczona,
że było mi wszystko jedno, czy mam na sobie kaptur i czy idę przez kałuże. Gdyby
ktoś wylał na mnie wiadro wody – pewnie nawet nie zwróciłabym na to uwagi i
poszłabym dalej.
Co
jakiś czas zachodziliśmy jeszcze do sklepików w poszukiwaniu pocztówek, przy
okazji kupując jakieś drobiazgi. Wiele rzeczy przyciągało wzrok, ale nic nie
spodobało mi się tak, jak balony, które wcześniej trzymałam do zdjęć. Teraz
świeciły na różne kolory, migały żywo i kontrastowały z bielą płaszczy
przeciwdeszczowych. Kiedy na nie patrzyłam, nie widziałam już deszczu i
szarości. Było pięknie. Oczywiście rozsądek zwyciężył (,,Co zrobisz z takim
balonem? Warto wydawać na niego 15 dolarów? W grupie wyglądają dużo lepiej!” –
tak właśnie mi mówił), więc nie kupiłam żadnego, ale czułam się szczęśliwsza.
Wkrótce
opuściliśmy Magiczne Królestwo, wsiedliśmy do pociągu, gdzie zdążyliśmy nakapać
na podłogę i nieco odparować, po czym wskoczyliśmy do wózka, który miał nas
zabrać na parking. Chwilę czekaliśmy, aż uzbierał się komplet pasażerów i
pojechaliśmy. Tym razem wózek zatrzymał się na pierwszym parkingu, gdzie
wysiadła większość osób. Zostaliśmy tylko my i jakiś czarnoskóry facet. Już
prawie ruszyliśmy dalej, kiedy pewna gruba kobieta stwierdziła, że wysiadła za
wcześnie i próbowała znowu wsiąść, a robiła to bardzo powoli. W tym momencie
wózek ruszył. Kobieta stała jedną nogą w wózku, a drugą podskakiwała, żeby się
nie wywrócić. Narobiła hałasu, kierowca zaraz się zatrzymał i wsiadła, a wagonik
lekko się przechylił pod jej ciężarem. Pewnie znacie ten mem:
Zwykle nie śmieję się z otyłych
osób, ale ta sytuacja naprawdę była komiczna. Wraz z Tiną musiałyśmy naprawdę
się postarać, żeby się nie roześmiać. Chichotu nie stłumiło jednak nawet
zagryzanie dłoni. Szkoda, że tego nie nagrywałyśmy…
Po
chwili byliśmy już w samochodzie, którego szyby prawie natychmiast zaparowały,
gdy wsiedliśmy. W hotelu długo siedzieliśmy w pokoju rodziców, odpoczywając po
tak dziwnym dniu. O dziwo, byliśmy w miarę zadowoleni. Okazało się, że nasza
rodzinka nawet w ekstremalnych warunkach może się nieźle bawić. Powinniśmy być
wściekli i załamani, a my tańczyliśmy w deszczu. I nie potrzebowaliśmy tych
wszystkich kolejek górskich i księżniczek – i tak było super. W końcu…
Prawdziwe księżniczki poznaje się w biedzie? Nie szata zdobi księżniczkę? W
każdym razie my w naszych płaszczach przeciwdeszczowych czułyśmy się jak
prawdziwe księżniczki w najpiękniejszych sukniach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz