tekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywnytekst alternatywny

czwartek, 28 sierpnia 2014

2000 km w dwa dni - podróż przez całe Stany!

Kolejne dwa dni spędziliśmy w samochodzie. Z najbardziej północnej części Stanów mieliśmy się przemieścić na południe. Czekała nas jazda przez całe Stany. 2000 km w dwa dni? Da się zrobić.


                Żeby było ciekawiej, nie wyruszyliśmy w świcie, jak to zwykle robią ludzie wybierający się w daleką podróż. Wyjechaliśmy około trzynastej. Co sobie myśleliśmy? Że sen jest bardzo ważny – to z pewnością było to. W każdym razie nie był to najlepszy pomysł, bo już na starcie mieliśmy stratę.
                Pierwszego dnia przebyliśmy mniej więcej połowę drogi, czyli 1000 km. Opuściliśmy stan Nowy Jork, przejechaliśmy przez Pensylwanię, Wirginię Zachodnią, kawałek samej Wirginii i skończyliśmy w Północnej Karolinie, przed Charlotte.
                Po drodze mieliśmy okazję obserwować wielkie pustkowia, lasy, pola uprawne i rzeki. Najbardziej malowniczo było w górach – musieliśmy pokonać Appalachy w Wirginii Zachodniej. Trochę przypominało to jazdę w Norwegii – wysokie góry, my na ich szczytach, a wokół tylko lasy. 


              Kilka razy widzieliśmy olbrzymie ptaki unoszące się nad drzewami. Czyżby były to orły? Tak wyglądały, ale z tak dużej odległości nie byliśmy w stanie tego stwierdzić na pewno. Mijaliśmy również piękne tęcze rozpostarte w dolinach. 


                Ale gdzie jest tęcza, musi być i deszcz… Okazuje się, że amerykańskie deszcze są bardziej szalone od naszych. Często jedzie się spokojnie, na szyby nie spada ani kropelka wody… A po chwili na samochód leci tyle wody, że można by pomyśleć, że ktoś leje ją wiadrem. Momentami jechaliśmy prawie po omacku, a tata za bardzo się tym nie przejmował i tylko trochę zwalniał. Poza tym ludzie znowu jeździli jakby nie przeszli żadnego kursu. Dlatego pod koniec dnia wyglądałam mniej więcej tak:


                Dzień spędzony w aucie nie jest zbyt fascynujący, więc większość czasu spędziłam pisząc, wypisując pocztówki i patrząc za okno. Jednym z ciekawszych doświadczeń było odwiedzenie restauracji Wendy’s – to taka sieć typu KFC, ale ich specjalnością są sałatki. W Nowym Jorku naoglądałyśmy się z Tiną reklam o ich sałatce z truskawkami i postanowiłam jej spróbować. Był tam kurczak, sałata, orzeszki, truskawki i bodajże cebula… A do tego sos cytrynowy. Nie odważyłam się polać tego sosem, a kurczak i truskawki nie zostały połączone w buzi – za dziwne połączenie jak dla mnie. Za to sałata z truskawkami była zjadliwa. Ogólnie polecam te restauracje – nie jest drogo, a przynajmniej trochę zdrowiej. A reklamę polecam, jest... ciekawa. 


                Góry mijaliśmy wieczorem, więc na bardziej płaskie tereny wjechaliśmy już w ciemnościach. Kilkadziesiąt kilometrów przed Charlotte rodzice uznali, że wystarczy tej jazdy na jeden dzień i zjechaliśmy do motelu. A może hotelu, nie wiem. Co kilkanaście kilometrów przy autostradzie są tu zjazdy z kilkoma-kilkunastoma hotelami i mnóstwem restauracji, stacji benzynowych itd. Dlatego znaleźć wolne miejsce było łatwo i już w pierwszym hotelu nam się udało. Best Western to sieć znana chyba na całym świecie. Może i nie poleciłabym takiego miejsca parze udającej się na miesiąc miodowy, ale dla nas było w porządku. Dwuosobowy pokój kosztował 88 dolarów za noc. Miła starsza blondynka podała nam hasło do Wi-Fi i powiedziała, że śniadanie jest wliczone w cenę. Zabraliśmy kosmetyczki i piżamy, nic więcej nie było nam potrzebne. Łóżka były olbrzymie, piętrzyły się na nich poduszki (które skopałam na podłogę i zostawiłam sobie jedną). Zanim Tina się umyła, ja dowiedziałam się, że Lea Michele umawia się z żigolakiem, a Zac Efron z jakąś modelką – akurat leciał plotkarski program w telewizji. Chwila rozciągania (po tylu godzinach siedzenia mięśnie wołały o trochę ruchu), szybki prysznic i poszłyśmy spać.
                Pobudka była o ósmej. Tina oczywiście nie mogła się zwlec i została w pokoju, a my z rodzicami poszliśmy na śniadanie. Było dość ubogie, ale gofry i sok pomarańczowy o tej porze to i tak za dużo. Zabraliśmy coś dla Tiny i wróciliśmy do siebie. O dziwo, mała już wstała. Nie byłyśmy nawet zaspane i szybko udało nam się zgarnąć rzeczy do toreb. Wszystko szło zgodnie z planem, do czasu, kiedy mama podniosła plecak Tiny.
- MRÓWKI!!! – wrzasnęła i zaczęła je strzepywać z plecaczka. – Skąd się tu wzięły?
Wczoraj wieczorem z pewnością ich nie było. Plecak leżał na stole, więc nie powinny do niego dojść… Chyba że wyczuły go z daleka… Mruknęłam coś o bananie, który rozpaćkał mi się w tym plecaku w dzień niepodległości i zwiałam z pokoju, zanim Tina zdążyła mnie czymś zdzielić czymś twardym.
O dziewiątej ruszyliśmy w dalszą drogę. Dziś miało być ciekawiej. Buffalo leży mniej więcej na szerokości granicy Francji z Hiszpanią, Charlotte – mniej więcej na szerokości Gibraltaru… A mieliśmy zjechać jeszcze 1000 km na południe, na szerokość środkowego Egiptu czy Algierii. Wieczorem mieliśmy być w Orlando. Musieliśmy tylko przejechać całą Georgię i pół Florydy.
A jak wyglądają autostrady? Zwykle powierzchnia nie jest najgorsza, chociaż jest brudno. W Karolinie Północnej trafiliśmy jednak na odcinek, który zasłużył sobie na nagranie go przez mamę (która przy okazji nauczyła się korzystać z kamery).


                Mama, widząc, że z tyłu siedzę jak wściekła kotka, zamieniła się ze mną miejscami (przesiadanie się na autostradzie daje +50 do giętkości) i po chwili siedziałam obok taty, zaznaczając na mapie kolejne pokonane odcinki trasy i sycząc: ,,Wolniej! Nie tak blisko! Uważaj!” Oczywiście tata już po chwili miał mnie dość, ale na mnie działało to uspokajająco. A nie było mi się łatwo wyluzować, bo od zeszłorocznej stłuczki mam traumę, z czego nabijają się Tina z tatą, a to nie pomaga. Dobrze, że chociaż mama mnie rozumie.
             Im bardziej jechaliśmy na południe, tym wyższą temperaturę pokazywał termometr. Nie pamiętałam, jak się przelicza stopnie Fahrenheita na Celsjusza, ale nauczyłam się już, że około 75 stopni było dobrze. Mniej znaczyło, że jest zimno, a więcej – że za gorąco. Wyobraźcie sobie więc ten moment, gdy mieliśmy wysiąść na chwilę przerwy, a na wyświetlaczu pojawiło się równiutko 100 stopni… Dla lepszego wyobrażenia mogę Wam podpowiedzieć, że jest to 38 stopni Celsjusza. Wiedzieliśmy już, że w Orlando będzie piekło. Na szczęście później temperatura nieco spadła i z większym optymizmem podeszliśmy do naszej wyprawy.
                O ile Georgia wydawała się dość nudnym Stanem, to na Florydzie dużo się działo. Głównie ze względu na to, że wraz z nami na południe zjeżdżało mnóstwo turystów i  było coraz bardziej tłoczno. Dlatego z uwagą wpatrywałam się w drogę i nagle krzyknęłam:
- Uważaj, opona! – Tata zrobił ostry unik i jakoś ją ominęliśmy, ale przez chwilę poczułam się jak w GTA. Wszędzie tam na poboczach walają się śmieci, resztki opon, które gubią ciężarówki… No i właśnie mieliśmy się okazję przekonać, że może to być bardzo niebezpieczne. Ale były też momenty wesołe. Zauważyliśmy samochód nowożeńców z napisem na tylnej szybie. Uznaliśmy, że to dość ciekawe, więc podjechaliśmy bliżej i… zobaczyliśmy napis z błędem. Mam nadzieję, że to miłość ich tak otumaniła, a nie że nie potrafią napisać dwóch prostych słów. ;)


Przejazd przez Jacksonville (największe pod względem powierzchni miasto Stanów) był trudny – nie dość, że drogi rozjeżdżały się, tworząc skomplikowane wstęgi i ślimaki, to jeszcze zrobił się wielki korek, bo było po siedemnastej i wszyscy wracali z pracy. Kiedyś byliśmy w tym mieście i teraz z zaskoczeniem rozpoznawałyśmy z Tiną pewne widoki. A te były momentami spektakularne, bo słońce dawało morzu złoty kolor, który pięknie kontrastował z jego błękitem.
                Gdy minęliśmy Jacksonville, krajobraz zaczął się zmieniać. Widzieliśmy sporo zalanych terenów, prawdopodobnie bagien. Drzewa przypominały mi krzaki we Włoszech – miały grube, błyszczące liście. A krzaki powoli ustępowały miejsca niskim palmom albo czemuś, co palmy przypominało. Miejscami rosły tu już prawdziwe, wysokie palmy, ale widać było, że były celowo sadzone. Dopiero tuż przed Orlando widać było dzikie okazy.
                Słońce powoli zachodziło, kiedy wjechaliśmy na parking naszego hotelu. Wyglądał… świetnie! Podobno został wybudowany dopiero dwa lata temu. Olbrzymi gmach był lekko wygięty, przed nim stały zaparkowane stare samochody… Jakaż była moja radość, gdy zobaczyłam tam starego Chevroleta Impalę! Piękny wóz. Nic dziwnego, że w ,,Supernatural" tak go kochają.


                Gdy weszliśmy do środka, otoczył nas chłód. W pierwszej chwili wydał się nam przyjemny, ale po piętnastu sekundach było już zimno jak w chłodni. Minęliśmy wielką stołówkę ze czterema telewizorami wyświetlającymi bajki, sklepik z pamiątkami, Starbucksa (a jakże!), aptekę i wreszcie znaleźliśmy olbrzymi hol z recepcją. My z Tiną rozglądałyśmy się po okolicy, patrzyłyśmy na dzieci zjeżdżające do wody i wyczytałyśmy, że niedługo przy basenie odbędzie się projekcja ,,Harry’ego Pottera i Czary Ognia”. Uznałyśmy, że jesteśmy we właściwym miejscu.
                Hotel miał dość skomplikowaną budowę. My z Tiną dostałyśmy pokój w części Americana – wjechałyśmy na czwarte piętro, przedarłyśmy się przez hiszpańskojęzyczną kolonię i weszłyśmy do siebie. Byłyśmy zachwycone: dwa wielkie łóżka, szafka, lodówka, telewizor i (co nas szczególnie ucieszyło) umywalka oddzielona od reszty łazienki. Wreszcie nie musiałyśmy się przepychać. A do tego wszystko było w żywych, ładnych kolorach. Miałyśmy widok na kawałek basenu, leżaki i palmy oraz na drugie skrzydło hotelu.



                Nie wiedziałyśmy dokładnie, co będziemy robić, więc po krótkim odpoczynku ubrałyśmy się ładnie i zeszłyśmy na parking. Plan był prosty: Walmart (nie mieliśmy wykupionych posiłków, trzeba się było ratować), a później Downtown w DisneyWorldzie. Kiedyś tam trafiliśmy, kiedy się okazało, że normalny DisneyWorld już zamknięto. Była to uliczka ze sklepami, dyskotekami i restauracjami. Tina nalegała na wycieczkę tam, bo była głodna. Najpierw jednak musieliśmy pojechać do sklepu.
                Okazało się, że czeka nas niezła przeprawa. Według Map Google, Walmart był bardzo blisko. Nawigacja postanowiła jednak poprowadzić nas autostradą, co doprowadziło do kilkakrotnego zawracania, zjeżdżania na inne autostrady i w efekcie do błądzenia przez dobre pół godziny. W międzyczasie prawie zabrakło nam już benzyny i na oparach dowlekliśmy się do stacji benzynowej, obok której widziałyśmy McDonald’s ze ścianą w kształcie frytek… Widowiskowe, nie ma co!


                W końcu trafiliśmy na miejsce. Mimo późnej pory w sklepie był tłum ludzi. W sumie było to zrozumiałe – parki rozrywki zamykają najczęściej o 22, więc wszyscy później biegną uzupełniać zapasy. Dlatego przedzieraliśmy się dzielnie przez tłum tatusiów z małymi dziećmi i ładowaliśmy rzeczy do koszyka. Zastanowiło nas jednak to, dlaczego połowa tych dzieci nosi pluszowe Myszki Mickey. Musiała być na nie promocja. Razem z Tiną zwinęłyśmy się na dział z pamiątkami, gdzie większość rzeczy była właśnie z Disney’a. Buszowałyśmy wśród koszulek, zdeterminowane, by kupić sobie jakieś magiczne, bajkowe. Niestety, nie mamy już po 10 lat, więc chociaż widziałyśmy wiele pięknych, to zwracałyśmy uwagę również na cenę i materiał. Głównie materiał, bo w takim gorącym klimacie chodzenie w sztucznych tkaninach równa się samobójstwu. W końcu mama musiała nas wyciągać stamtąd siłą.
                Było już tak późno, że nikomu oprócz Tiny nie chciało się już jechać do disnejowskiego Downtown i po długich pertraktacjach oraz obietnicy, że następnego dnia tam pojedziemy, wróciliśmy do hotelu.
                Poszliśmy do rodziców. Mieszkali w zupełnie innym skrzydle - tym, którego nazwa na mapie zaczyna się literką ,,c". Ich pokój był w zasadzie apartamentem – oprócz sypialni z dwoma podwójnymi łóżkami, miał jeszcze salon z aneksem kuchennym. Zjedliśmy hot-dogi, wypiliśmy herbatę i rozeszliśmy się. Wraz z Tiną wypiłyśmy jeszcze drinka Bacardi, ciesząc się widokiem z okna (wcześniej nie zauważyłyśmy węży świetlnych – teraz pnie palm świeciły). Spróbowałyśmy też tradycyjnego amerykańskiego Apple Pie (no dobra, ciastko w kartoniku może nie jest aż tak tradycyjne, ale się starałyśmy). Było słone, więc wylądowało w koszu. Obejrzałyśmy kawałek odcinka serialu, ale nie dałyśmy rady i musiałyśmy przerwać. Sen z nami wygrał. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz