Kolejne dwa dni spędziliśmy w
samochodzie. Z najbardziej północnej części Stanów mieliśmy się przemieścić na
południe. Czekała nas jazda przez całe Stany. 2000 km w dwa dni? Da się zrobić.
Żeby
było ciekawiej, nie wyruszyliśmy w świcie, jak to zwykle robią ludzie
wybierający się w daleką podróż. Wyjechaliśmy około trzynastej. Co sobie
myśleliśmy? Że sen jest bardzo ważny – to z pewnością było to. W każdym razie
nie był to najlepszy pomysł, bo już na starcie mieliśmy stratę.
Pierwszego
dnia przebyliśmy mniej więcej połowę drogi, czyli 1000 km. Opuściliśmy stan
Nowy Jork, przejechaliśmy przez Pensylwanię, Wirginię Zachodnią, kawałek samej
Wirginii i skończyliśmy w Północnej Karolinie, przed Charlotte.
Po
drodze mieliśmy okazję obserwować wielkie pustkowia, lasy, pola uprawne i
rzeki. Najbardziej malowniczo było w górach – musieliśmy pokonać Appalachy w
Wirginii Zachodniej. Trochę przypominało to jazdę w Norwegii – wysokie góry, my
na ich szczytach, a wokół tylko lasy.
Kilka razy widzieliśmy olbrzymie ptaki
unoszące się nad drzewami. Czyżby były to orły? Tak wyglądały, ale z tak dużej
odległości nie byliśmy w stanie tego stwierdzić na pewno. Mijaliśmy również
piękne tęcze rozpostarte w dolinach.
Ale gdzie jest tęcza, musi być i deszcz… Okazuje
się, że amerykańskie deszcze są bardziej szalone od naszych. Często jedzie się
spokojnie, na szyby nie spada ani kropelka wody… A po chwili na samochód leci
tyle wody, że można by pomyśleć, że ktoś leje ją wiadrem. Momentami jechaliśmy
prawie po omacku, a tata za bardzo się tym nie przejmował i tylko trochę
zwalniał. Poza tym ludzie znowu jeździli jakby nie przeszli żadnego kursu. Dlatego
pod koniec dnia wyglądałam mniej więcej tak:
Dzień
spędzony w aucie nie jest zbyt fascynujący, więc większość czasu spędziłam
pisząc, wypisując pocztówki i patrząc za okno. Jednym z ciekawszych doświadczeń
było odwiedzenie restauracji Wendy’s – to taka sieć typu KFC, ale ich
specjalnością są sałatki. W Nowym Jorku naoglądałyśmy się z Tiną reklam o ich
sałatce z truskawkami i postanowiłam jej spróbować. Był tam kurczak, sałata,
orzeszki, truskawki i bodajże cebula… A do tego sos cytrynowy. Nie odważyłam
się polać tego sosem, a kurczak i truskawki nie zostały połączone w buzi – za dziwne
połączenie jak dla mnie. Za to sałata z truskawkami była zjadliwa. Ogólnie
polecam te restauracje – nie jest drogo, a przynajmniej trochę zdrowiej. A reklamę polecam, jest... ciekawa.
Góry
mijaliśmy wieczorem, więc na bardziej płaskie tereny wjechaliśmy już w ciemnościach.
Kilkadziesiąt kilometrów przed Charlotte rodzice uznali, że wystarczy tej jazdy
na jeden dzień i zjechaliśmy do motelu. A może hotelu, nie wiem. Co kilkanaście
kilometrów przy autostradzie są tu zjazdy z kilkoma-kilkunastoma hotelami i
mnóstwem restauracji, stacji benzynowych itd. Dlatego znaleźć wolne miejsce
było łatwo i już w pierwszym hotelu nam się udało. Best Western to sieć znana
chyba na całym świecie. Może i nie poleciłabym takiego miejsca parze udającej się
na miesiąc miodowy, ale dla nas było w porządku. Dwuosobowy pokój kosztował 88
dolarów za noc. Miła starsza blondynka podała nam hasło do Wi-Fi i powiedziała,
że śniadanie jest wliczone w cenę. Zabraliśmy kosmetyczki i piżamy, nic więcej
nie było nam potrzebne. Łóżka były olbrzymie, piętrzyły się na nich poduszki
(które skopałam na podłogę i zostawiłam sobie jedną). Zanim Tina się umyła, ja
dowiedziałam się, że Lea Michele umawia się z żigolakiem, a Zac Efron z jakąś
modelką – akurat leciał plotkarski program w telewizji. Chwila
rozciągania (po tylu godzinach siedzenia mięśnie wołały o trochę ruchu), szybki
prysznic i poszłyśmy spać.
Pobudka
była o ósmej. Tina oczywiście nie mogła się zwlec i została w pokoju, a my z
rodzicami poszliśmy na śniadanie. Było dość ubogie, ale gofry i sok
pomarańczowy o tej porze to i tak za dużo. Zabraliśmy coś dla Tiny i wróciliśmy
do siebie. O dziwo, mała już wstała. Nie byłyśmy nawet zaspane i szybko udało
nam się zgarnąć rzeczy do toreb. Wszystko szło zgodnie z planem, do czasu, kiedy
mama podniosła plecak Tiny.
- MRÓWKI!!! –
wrzasnęła i zaczęła je strzepywać z plecaczka. – Skąd się tu wzięły?
Wczoraj wieczorem
z pewnością ich nie było. Plecak leżał na stole, więc nie powinny do niego
dojść… Chyba że wyczuły go z daleka… Mruknęłam coś o bananie, który
rozpaćkał mi się w tym plecaku w dzień niepodległości i zwiałam z pokoju, zanim
Tina zdążyła mnie czymś zdzielić czymś twardym.
O dziewiątej
ruszyliśmy w dalszą drogę. Dziś miało być ciekawiej. Buffalo leży mniej więcej
na szerokości granicy Francji z Hiszpanią, Charlotte – mniej więcej na
szerokości Gibraltaru… A mieliśmy zjechać jeszcze 1000 km na południe, na
szerokość środkowego Egiptu czy Algierii. Wieczorem mieliśmy być w Orlando. Musieliśmy
tylko przejechać całą Georgię i pół Florydy.
A jak wyglądają autostrady? Zwykle powierzchnia nie jest najgorsza, chociaż jest brudno. W Karolinie Północnej trafiliśmy jednak na odcinek, który zasłużył sobie na nagranie go przez mamę (która przy okazji nauczyła się korzystać z kamery).
A jak wyglądają autostrady? Zwykle powierzchnia nie jest najgorsza, chociaż jest brudno. W Karolinie Północnej trafiliśmy jednak na odcinek, który zasłużył sobie na nagranie go przez mamę (która przy okazji nauczyła się korzystać z kamery).
Mama,
widząc, że z tyłu siedzę jak wściekła kotka, zamieniła się ze mną miejscami (przesiadanie
się na autostradzie daje +50 do giętkości) i po chwili siedziałam obok taty,
zaznaczając na mapie kolejne pokonane odcinki trasy i sycząc: ,,Wolniej! Nie
tak blisko! Uważaj!” Oczywiście tata już po chwili miał mnie dość, ale na mnie
działało to uspokajająco. A nie było mi się łatwo wyluzować, bo od
zeszłorocznej stłuczki mam traumę, z czego nabijają się Tina z tatą, a to nie
pomaga. Dobrze, że chociaż mama mnie rozumie.
Im
bardziej jechaliśmy na południe, tym wyższą temperaturę pokazywał termometr.
Nie pamiętałam, jak się przelicza stopnie Fahrenheita na Celsjusza, ale
nauczyłam się już, że około 75 stopni było dobrze. Mniej znaczyło, że jest
zimno, a więcej – że za gorąco. Wyobraźcie sobie więc ten moment, gdy mieliśmy
wysiąść na chwilę przerwy, a na wyświetlaczu pojawiło się równiutko 100 stopni…
Dla lepszego wyobrażenia mogę Wam podpowiedzieć, że jest to 38 stopni
Celsjusza. Wiedzieliśmy już, że w Orlando będzie piekło. Na szczęście później temperatura
nieco spadła i z większym optymizmem podeszliśmy do naszej wyprawy.
O
ile Georgia wydawała się dość nudnym Stanem, to na Florydzie dużo się działo.
Głównie ze względu na to, że wraz z nami na południe zjeżdżało mnóstwo turystów
i było coraz bardziej tłoczno. Dlatego z
uwagą wpatrywałam się w drogę i nagle krzyknęłam:
- Uważaj, opona!
– Tata zrobił ostry unik i jakoś ją ominęliśmy, ale przez chwilę poczułam się
jak w GTA. Wszędzie tam na poboczach walają się śmieci, resztki opon, które
gubią ciężarówki… No i właśnie mieliśmy się okazję przekonać, że może to być bardzo
niebezpieczne. Ale były też momenty wesołe. Zauważyliśmy samochód nowożeńców z
napisem na tylnej szybie. Uznaliśmy, że to dość ciekawe, więc podjechaliśmy
bliżej i… zobaczyliśmy napis z błędem. Mam nadzieję, że to miłość ich tak
otumaniła, a nie że nie potrafią napisać dwóch prostych słów. ;)
Przejazd przez
Jacksonville (największe pod względem powierzchni miasto Stanów) był trudny –
nie dość, że drogi rozjeżdżały się, tworząc skomplikowane wstęgi i ślimaki, to
jeszcze zrobił się wielki korek, bo było po siedemnastej i wszyscy wracali z
pracy. Kiedyś byliśmy w tym mieście i teraz z zaskoczeniem rozpoznawałyśmy z
Tiną pewne widoki. A te były momentami spektakularne, bo słońce dawało morzu
złoty kolor, który pięknie kontrastował z jego błękitem.
Gdy minęliśmy Jacksonville, krajobraz zaczął się zmieniać. Widzieliśmy sporo
zalanych terenów, prawdopodobnie bagien. Drzewa przypominały mi krzaki we Włoszech
– miały grube, błyszczące liście. A krzaki powoli ustępowały miejsca niskim
palmom albo czemuś, co palmy przypominało. Miejscami rosły tu już prawdziwe,
wysokie palmy, ale widać było, że były celowo sadzone. Dopiero tuż przed
Orlando widać było dzikie okazy.
Słońce
powoli zachodziło, kiedy wjechaliśmy na parking naszego hotelu. Wyglądał…
świetnie! Podobno został wybudowany dopiero dwa lata temu. Olbrzymi gmach był lekko
wygięty, przed nim stały zaparkowane stare samochody… Jakaż była moja radość,
gdy zobaczyłam tam starego Chevroleta Impalę! Piękny wóz. Nic dziwnego, że w ,,Supernatural" tak go kochają.
Gdy
weszliśmy do środka, otoczył nas chłód. W pierwszej chwili wydał się nam przyjemny,
ale po piętnastu sekundach było już zimno jak w chłodni. Minęliśmy wielką
stołówkę ze czterema telewizorami wyświetlającymi bajki, sklepik z pamiątkami,
Starbucksa (a jakże!), aptekę i wreszcie znaleźliśmy olbrzymi hol z recepcją. My
z Tiną rozglądałyśmy się po okolicy, patrzyłyśmy na dzieci zjeżdżające do wody
i wyczytałyśmy, że niedługo przy basenie odbędzie się projekcja ,,Harry’ego
Pottera i Czary Ognia”. Uznałyśmy, że jesteśmy we właściwym miejscu.
Hotel
miał dość skomplikowaną budowę. My z Tiną dostałyśmy pokój w części Americana –
wjechałyśmy na czwarte piętro, przedarłyśmy się przez hiszpańskojęzyczną
kolonię i weszłyśmy do siebie. Byłyśmy zachwycone: dwa wielkie łóżka, szafka,
lodówka, telewizor i (co nas szczególnie ucieszyło) umywalka oddzielona od
reszty łazienki. Wreszcie nie musiałyśmy się przepychać. A do tego wszystko
było w żywych, ładnych kolorach. Miałyśmy widok na kawałek basenu, leżaki i
palmy oraz na drugie skrzydło hotelu.
Nie
wiedziałyśmy dokładnie, co będziemy robić, więc po krótkim odpoczynku ubrałyśmy
się ładnie i zeszłyśmy na parking. Plan był prosty: Walmart (nie mieliśmy
wykupionych posiłków, trzeba się było ratować), a później Downtown w DisneyWorldzie.
Kiedyś tam trafiliśmy, kiedy się okazało, że normalny DisneyWorld już
zamknięto. Była to uliczka ze sklepami, dyskotekami i restauracjami. Tina
nalegała na wycieczkę tam, bo była głodna. Najpierw jednak musieliśmy pojechać
do sklepu.
Okazało
się, że czeka nas niezła przeprawa. Według Map Google, Walmart był bardzo
blisko. Nawigacja postanowiła jednak poprowadzić nas autostradą, co
doprowadziło do kilkakrotnego zawracania, zjeżdżania na inne autostrady i w
efekcie do błądzenia przez dobre pół godziny. W międzyczasie prawie zabrakło
nam już benzyny i na oparach dowlekliśmy się do stacji benzynowej, obok której
widziałyśmy McDonald’s ze ścianą w kształcie frytek… Widowiskowe, nie ma co!
W
końcu trafiliśmy na miejsce. Mimo późnej pory w sklepie był tłum ludzi. W sumie
było to zrozumiałe – parki rozrywki zamykają najczęściej o 22, więc wszyscy
później biegną uzupełniać zapasy. Dlatego przedzieraliśmy się dzielnie przez
tłum tatusiów z małymi dziećmi i ładowaliśmy rzeczy do koszyka. Zastanowiło nas
jednak to, dlaczego połowa tych dzieci nosi pluszowe Myszki Mickey. Musiała być
na nie promocja. Razem z Tiną zwinęłyśmy się na dział z pamiątkami, gdzie
większość rzeczy była właśnie z Disney’a. Buszowałyśmy wśród koszulek,
zdeterminowane, by kupić sobie jakieś magiczne, bajkowe. Niestety, nie mamy już
po 10 lat, więc chociaż widziałyśmy wiele pięknych, to zwracałyśmy uwagę
również na cenę i materiał. Głównie materiał, bo w takim gorącym klimacie
chodzenie w sztucznych tkaninach równa się samobójstwu. W końcu mama musiała
nas wyciągać stamtąd siłą.
Było
już tak późno, że nikomu oprócz Tiny nie chciało się już jechać do disnejowskiego
Downtown i po długich pertraktacjach oraz obietnicy, że następnego dnia tam
pojedziemy, wróciliśmy do hotelu.
Poszliśmy do rodziców. Mieszkali w zupełnie innym skrzydle - tym, którego nazwa na mapie zaczyna się literką ,,c". Ich pokój był w zasadzie apartamentem – oprócz sypialni z dwoma podwójnymi
łóżkami, miał jeszcze salon z aneksem kuchennym. Zjedliśmy hot-dogi, wypiliśmy
herbatę i rozeszliśmy się. Wraz z Tiną wypiłyśmy jeszcze drinka Bacardi,
ciesząc się widokiem z okna (wcześniej nie zauważyłyśmy węży świetlnych – teraz
pnie palm świeciły). Spróbowałyśmy też tradycyjnego amerykańskiego Apple Pie
(no dobra, ciastko w kartoniku może nie jest aż tak tradycyjne, ale się
starałyśmy). Było słone, więc wylądowało w koszu. Obejrzałyśmy kawałek
odcinka serialu, ale nie dałyśmy rady i musiałyśmy przerwać. Sen z nami wygrał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz