Nie wstałam na śniadanie.
Mieliśmy je wykupione tylko dla dwóch osób i to rodzicom przypadł ten smutny
obowiązek zdobycia pożywienia. Podobno szału nie było, więc dobrze, że nie
wstawałam. Wreszcie mogłam pospać do dziesiątej (a nawet dłużej), więc byłam
bardzo zadowolona. Okazało się, że za oknem mamy całkiem niezły widoczek
(oczywiście nie mógł się równać z tym nowojorskim, ale i tak był dobry). Obok
hotelu stały małe brązowe domki, najwyżej dwupiętrowe, niektóre z basenami, z
niewielkimi trawnikami wokół. W dali widać było granicę z Kanadą. Granicę
stanowi rzeka, na której leży największy wodospad świata – Niagara. To był
główny cel naszego przyjazdu w to miejsce.
Zaplanowaliśmy zwiedzanie na kolejny
dzień. Sprawdziłam tylko ceny rejsu pod sam wodospad (są różne opcje, np.
szampan przy fajerwerkach strzelanych nad Niagarą). Nie jest tanio, ale i tak
mieliśmy ochotę się przepłynąć.
Bardzo
powoli, leniwie, oglądając kątem oka ,,Supernatural” i jakieś głupoty na Disney
Channel, zbierałyśmy się do życia. Około czternastej wybraliśmy się na objazd
okolicy. Rodzice wpisali w nawigację ,,Niagara Falls Boulvard” i pojechaliśmy
na poszukiwania jakiegoś ładnego miejsca na spacer i obiad. Jechaliśmy,
jechaliśmy… I okazało się, że Buffalo to miasto-widmo! Na ulicach spotkaliśmy
może z pięć osób. W niedzielne popołudnie… Wydało nam się to co najmniej
dziwne. Okazało się, że ten bulwar to tak naprawdę ulica pełna uroczych domków,
ale nie było wśród nich żadnych restauracji. Dlatego jechaliśmy dalej. I nagle uznaliśmy, że w zasadzie moglibyśmy
zjeść obiad w okolicy rzeki. Wjechaliśmy więc na autostradę, minęliśmy jakieś
wesołe miasteczko, jechaliśmy wzdłuż wody… I uznaliśmy, że w sumie możemy
zjeść w Kanadzie.
Przejechaliśmy
przez Rainbow Bridge, który łączy miasto Niagara Falls w stanie Nowy Jork w USA
z jego imiennikiem: Niagara Falls w stanie Ontario w Kanadzie. Przejazd mostem
kosztuje 3,50 lub 3,75 (odpowiednio w dolarach amerykańskich i kanadyjskich).
Za przejazd płaci się po stronie Stanów, a za przejście piechotą – po stronie
kanadyjskiej. Z mostu widać już wodospady, które nawet ze sporej odległości
robią wrażenie. Po drugiej stronie rzeki znajdują się budki graniczne.
Sympatyczna Kanadyjka zapytała nas o to, na ile wjeżdżamy do jej kraju oraz w jakim
celu i po dwóch minutach w paszportach mieliśmy odpowiednie pieczątki. Polacy
nie potrzebują specjalnych wiz do Kanady, więc obyło się bez zbędnych
formalności. Po chwili byliśmy już w Kanadzie.
Podjechaliśmy
pod sam wodospad i zaczęliśmy szukać miejsca parkingowego. Kręciło się tam
mnóstwo turystów, więc prawie wszystkie miejsca były zajęte. Objechaliśmy
wszystko, dzięki czemu mogliśmy się przyjrzeć wodospadowi przez okno.
Zawróciliśmy jeden raz, potem drugi i w końcu wjechaliśmy na parking
naprzeciwko atrakcji. Zrobiliśmy to niechętnie, bo za trzy godziny trzeba było
zapłacić aż 20 dolarów (z czego większość idzie na utrzymanie parku narodowego
czy czegoś w tym stylu). Podeszliśmy do barierek nad rzeką. Nad rzeką… Która
wygląda prawie jak jezioro. Jest niesamowicie szeroka. Myślę, że Wisła w swoim
najszerszym miejscu i tak jest węższa od Niagary. Wszędzie była niezwykle
czysta woda – widać było kamienie na dnie.
W oddali majaczył wrak barki, która
kiedyś się tam rozbiła. Trzeba być szalonym, żeby pływać czymkolwiek tak blisko
wodospadu! Znanych tylko kilka przypadków, w których ludzie przeżyli upadek z
tzw. Końskiej Podkowy. Jednym z nich był siedmioletni chłopiec, który spadł w spienione
wody po tym, jak łódź się rozbiła. Jego siostrę wyciągnęli ludzie stojący na
brzegu, ale kapitan zginął. Mały miał kapok i dużo szczęścia. Ogólnie skoków w
tym miejscu nie polecam. No chyba że samobójcom. Albo osobom, które chcą
zapłacić 10 tysięcy dolarów kary, bo i tak może się zdarzyć.
Okazało się, że jest tu sporo Polaków.
Zaskoczyło nas to, bo w Nowym Jorku prawie ich nie było słychać. No ale nie
oszukujmy się – tam prawie nic nie było słychać wśród klaksonów taksówek. Tutaj
za to non stop słyszało się ojczystą mowę, więc nie obyło się bez drobnych
pogawędek.
Znalazłyśmy z
Tiną zabawne drzewo, pod którego gałęziami można było się schować jak w
namiocie. Coś w stylu kanadyjskiej Babci Wierzby. Ta amerykańska rosła kiedyś
jakieś dziesięć godzin jazdy na południe od Niagara Falls, bo w Virginii. A
właśnie, wiedzieliście, że historia Pocahontas jest prawdziwa? Sprawdźcie sobie
w Wikipedii, będziecie zaskoczeni ;)
Wracając do
wodospadu: podeszliśmy najbliżej jak to było możliwe. Tłum (złożony głównie z
hindusów w turbanach i ich małżonek ubranych w sari) kłębił się przy barierkach.
Każdy chciał poświęcić minutę na podziwianie tego cudu natury. I jakieś
dziesięć minut na zrobienie dobrych zdjęć… I nam udało się dotrzeć do barierek.
Widok był… oszałamiający. Wodospad tworzą trzy skalne ściany, które zbiegają
się w kształcie podkowy, przez co trudno jest zobaczyć go w całej okazałości. Ale i tak było pięknie. Woda
spadała ponad pięćdziesiąt metrów w dół i rozbijała się na dole, tworząc chmurę
pod naszymi stopami. Maleńkie kropelki, unoszone porywami wiatru, unosiły się
wysoko ponad nasze głowy i chłodziły przyjemnie rozgrzane słońcem ciała. Ta
lekka bryza była tak przyjemna, że nikt nie miał specjalnej ochoty ruszyć się z
miejsca. Obserwowaliśmy z zachwytem mewy, które kręciły się tuż przy opadającej
wodzie, najwyraźniej wypatrując spadających ryb. Taki ptasi odpowiednik manny z
nieba.
Słońce
przygrzewało z prawej strony, dzięki czemu mogliśmy podziwiać najpiękniejsze
tęcze, jakie kiedykolwiek dane nam było zobaczyć. Tworzyły się po dwie, jedna
tuż obok drugiej. Zależnie od siły wiatru, tworzyły jedynie krótkie pasy albo wznosiły się hen ponad wodę na górze wodospadu. W pewnym momencie
utworzyły się dwa końce, tyle że bez środka. Wtedy właśnie zagadał do nas jakiś
starszy pan.
- Gdzie jest
ten kociołek ze złotem? Po której stronie? – zapytał z uśmiechem.
- Myślę, że na
końcu bliżej wodospadu. Tam, przy skałach i rwącej wodzie. Pod powierzchnią. –
powiedziałam, wskazując ręką miejsce, w którym tęcza tonęła wśród mgły. – Tam trudniej
jest go dostać, na pewno tam go ukryli! – Ze śmiechem odwróciłam się w stronę
obcego staruszka. Pokiwał ze zrozumieniem głową.
Lubię od czasu
do czasu wdać się w taką pogawędkę z kimś obcym. I rozmawiać na tego typu
tematy też lubię. Luźne myśli, błahe sprawy – podczas takiej rozmowy nie musimy
się martwić o to, jak wypadniemy i czy ktoś nas ocenia. I tak tej osoby już
raczej nigdy nie spotkamy, więc możemy całkiem na luzie paplać, co nam ślina na
język przyniesie. A później odchodzimy z poczuciem satysfakcji – nawiązaliśmy z
kimś kontakt, było miło. Można było poćwiczyć język. To taka jedna z małych przyjemności podczas
podróżowania (i nie tylko – w domu też zaczepiam ludzi i odpowiadam na ich
zaczepki).
Widok był
piękny, ale straciliśmy ochotę na rejs pod sam wodospad. Obserwowaliśmy łódki,
które tam podpływały i współczułyśmy tym śmiałkom, którzy się na to
zdecydowali. Byli ubrani w płaszcze przeciwdeszczowe, ale nawet one nie mogły
ich w pełni uchronić przed zmoknięciem. Przypominali nam nieco ludzi z Titanica
– miałam wrażenie, że zaraz zderzą się z jakąś ukrytą skałą albo wpłyną pod
spadającą wodę i się rozbiją. Nie rozbili się, za to wpływali prosto w tęczę,
co wyglądało bardzo efektownie. Niestety, to nie był ten koniec z kociołkiem,
więc wracali z wyprawy z gołymi rękami i lżejsi o jakieś 20-30 dolarów, które
wydali na rejs. Ale czego się nie robi dla wspomnień? J
Miła Azjatka zaproponowała, że zrobi nam rodzinne zdjęcie, na co z chęcią przystaliśmy. Następnie postanowiliśmy
wejść do czegoś, co wyglądało na wieżę obserwacyjną (jedną z wielu – nawet okoliczne
hotele miały takie wieże, a pokoje w nich były odpowiednio droższe). Szukaliśmy
czegoś do jedzenia, a w międzyczasie patrzyliśmy na Niagarę z nieco innej
perspektywy. Pewna pani na wózku poprosiła mnie o zrobienie jej zdjęcia.
Zrobiłam chyba ze trzy, ale w pomieszczeniu było ciemno, więc nie wyszły
najlepsze. Niagarę było widać, ale kobiety prawie nie. Nie zmartwiło jej to.
Dziękowała trzykrotnie, po czym życzyła mi miłego dnia. Ach, ludzie z Teksasu!
Kolejna (po mojej znajomej z Facebooka) miła osoba z tego Stanu.
Weszliśmy do
pierwszej restauracji, którą znaleźliśmy. Nie było w niej wiele osób, co wydało
nam się dość podejrzane. Ale wyglądała bardzo ładnie, więc zaryzykowaliśmy.
Poprosiliśmy o stolik z najlepszym widokiem i taki właśnie dostaliśmy – tuż przy
oknie, naprzeciwko wodospadu. Mogę śmiało powiedzieć, że był to punkt z
najlepszym widokiem, w jakim dane było nam jeść. A wiele miejsc walczyło o ten
tytuł, np. restauracja nad pewnym ogromnym jeziorem w Szwajcarii, gdzie woda
jest błękitna jak niebo. Tutaj widzieliśmy wodospad, tęcze, tłum turystów i
powiewającą na wietrze flagę Kanady. Było pięknie, było idealnie.
Nasz kelner
miał na plakietce napisane ,,Michal”. Zastanawialiśmy się, czy to Polak i tata
postanowił go o to zapytać. Okazało się, że byliśmy blisko – Słowak. Powiedział
nam, że nie zna polskiego, ale gdybyśmy mówili powoli, to by nas zrozumiał. Jest mniej więcej tak samo, kiedy jedziemy na basen do Czech i zamawiamy ,,parki w
rohliku” (hot-dogi) po polsku, a sprzedawca odpowiada po czesku i wszyscy się
rozumieją.
Tata chciał
zamówić burgera, ale okazało się, że nie mają go w menu obiadowym, a pora
lunchu już minęła. Michal nie zgodził się więc na przyjęcie takiego zamówienia
i wyjaśnił, że mógłby za to stracić pracę. Tata szybko wybrał coś innego i
czekaliśmy.
Oczekiwanie
umilał nam widok za oknem i pyszne kawałki bułki, które podano nam z oliwą.
Taka drobna przekąska, a tyle radości! Od tygodnia nie mieliśmy szansy zjeść
tak dobrego pieczywa. To tutaj przypominało nasze, europejskie. Amerykańskie
pieczywo jest w większości bardzo miękkie i puszyste, przypomina chleb tostowy
i (przynajmniej według mnie) nie nadaje się do zwykłych kanapek. Dlatego z
radością zajadałam się tym, co nam podali.
Później
dostaliśmy dania główne. Rodzicom ich jedzenie smakowało, ale nasze sałatki
cezar były… dziwne. W życiu nie jadłam takiego kurczaka. Był tak miękki i delikatny, że smakował jak galaretka. Nie miał smaku ani konsystencji
normalnego kurczaka. Męczyłyśmy się z nimi przez jakiś czas, ale w końcu
odpuściłyśmy i zjadłyśmy samą sałatę z bułką. Nie wiem, czy ten kurczak był
genetycznie modyfikowany, karmiony czymś niesamowitym czy też był w jakiś
specjalny sposób przyrządzony – dla mnie nie miał smaku. Może Magda Gessler
mogłaby mi wyjaśnić ten fenomen. Bo ceny były na miarę jej restauracji. A
porcje mniejsze niż w Stanach. I całe szczęście – być może w Kanadzie nie
marnuje się aż tyle jedzenia, co u jej południowych sąsiadów.
Później znowu
poszliśmy nad wodospad, podeszliśmy bliżej takiego, na który nikt nie zwraca
większej uwagi, bo jest węższy i mniej spektakularny.
Po drugiej stronie widać
było turystów stojących na platformie wystającej nad rzekę. Drugi brzeg nie
zapewnia tak dobrego widoku jak kanadyjski, ale przecież Stany nie mogły być gorsze,
tamtejsi turyści też muszą mieć dobry widok! Tak więc zbudowano coś w rodzaju
molo i nie trzeba się przeprawiać do Kanady. Sprytnie. Ale jednak wolałam
oglądać wszystko z tego wyjątkowego miejsca, w którym byłam. Znowu słychać było
Polaków (rozmowy o jakichś pasztetach i maśle nad Niagarą zawsze spoko). I znowu
Hindusi wbijali się na zdjęcia. I znowu było przepięknie. Słońce przyjemnie
przygrzewało, w powietrzu unosiły się bańki mydlane, a my nieśpiesznie
wracaliśmy do samochodu. Zaszliśmy jeszcze tylko do sklepu z pamiątkami, w
sumie tylko po to, by pooglądać rzeczy z napisem ,,Canada”. Kupiłyśmy
pocztówki, bo obiecałyśmy kilku osobom, że dostaną je z każdego miejsca, w którym
będziemy. Tina nabyła też syrop klonowy w pięknej butelce w kształcie liścia
klonu. Pychota! Kupujemy pancakes (amerykańskie naleśniki, takie grubsze) w
Biedronce, polewamy tym sosem i mamy Kanadę na talerzu ;)
Rodzice
ociągali się z płaceniem, więc każdy członek rodziny podchodził do kasy osobno.
To znaczy… Płaciliśmy osobno. My z Tiną podchodziłyśmy jednak do kasy razem z
rodzicami, żeby napatrzeć się na kasjera. Był tak przystojny i miał tak
niesamowity akcent, że nie mogłyśmy się zmusić do wyjścia ze sklepu. Kiedy Tina
powiedziała mu, że nie potrzebuje torby, był nieco zaskoczony. Kiedy
powiedziałam mu to samo – przyjął to z uśmiechem. Kiedy przyszła mama i swoim
podstawowym angielskim powiedziała ,,No bag! No!”, śmiał się razem z nami. A
kiedy podszedł tata… Chłopak sam zrozumiał, że tej torby nie chcemy i tylko
upewnił się raz jeszcze. Normalna sytuacja, ale poprawiła nam humor na długi czas.
Zaszliśmy
jeszcze do sklepu ze słodyczami. Ach, ile tam było cudów! Żelki i cukierki w
tubach, które trzeba było przekręcić, by łakocie spadły do podstawionego pojemniczka.
Przeróżne lizaki. Pianki w czekoladzie. I najważniejsza rzecz – jabłka w
karmelu! W tym przysmaku zakochałyśmy się wiele lat temu, kiedy pierwszy raz
byłyśmy w Stanach i trafiłyśmy do nocnej dzielnicy Disneylandu w Orlando, tzw.
Downtown. U nas nie spotyka się takich jabłek zbyt często, więc kiedy tylko
mamy szansę, kupujemy je. Jeśli ktoś chce trafić przez żołądek do serca,
powinien spróbować z tymi jabłkami. U mnie z pewnością zdobyłby sympatię. ;)
Wybór jabłek był spory: jabłka w samym karmelu albo też w czekoladzie, z
posypką lub bez, w czekoladzie białej albo mlecznej… Ciężko było się
zdecydować. Tina skusiła się na najbardziej szaloną opcję – jabłko w karmelu,
oblane czekoladą i obsypane… Oreo. Ciekawe połączenie. Tacie wzięłyśmy pianki w
czekoladzie. Zachwycał się nimi bardzo długo. J
Na przejściu
granicznym zatrzymał nas ponury facet, który kompletnie nie miał ochoty na pogawędki
i tonem służbisty pytał o cel podróży, datę wyjazdu itd., a my po raz dziesiąty
wszystko tłumaczyliśmy. Jako cel podróży znowu podaliśmy koncert Lady Gagi,
więc tata zapytał gościa, czy lubi tę artystkę. Facet wydawał się zaskoczony pytaniem
i dyplomatycznie stwierdził, że nie przeszkadza mu ona, po czym podniósł
szlaban. Warto pytać celników o tego typu rzeczy – człowiek wydaje się bardziej
naturalny i nie wzbudza podejrzeń, więc szybciej go przepuszczają.
W drodze
powrotnej postanowiliśmy wybrać się do Mekki przeciętnego Amerykanina – do Walmartu.
Jest to potężna sieć marketów, ponoć w 2010 roku była największym sprzedawcą
detalicznym na świecie. Sklepy te można porównać do olbrzymiego Tesco z cenami
jak z Biedronki. Często znaleźć można tam naprawdę śmiesznie tanie rzeczy. I
jest tam wszystko, od bułek po świecące korony na imprezę. Rodzice chcieli
zrobić zakupy spożywcze, a my wpadłyśmy między półki i biegałyśmy jak dzieci w
lunaparku – wszystko wyglądało tak ciekawie! 3/4 rzeczy widziałyśmy pierwszy
raz na oczy. Wszystkiego był olbrzymi wybór: dziesięć kolorów posypki do
ciastek, setki kartek na każdą okazję,
naklejki, sztuczne rzęsy, rzędy lalek i kasków rowerowych…
Nasze oczy starały
się to wszystko ogarnąć, ale chociaż spędziłyśmy tam prawie dwie godziny, nie
udało nam się zwiedzić nawet połowy. Zawiedzione dreptałyśmy do kasy, gdzie
stała wściekła mama, która nie mogła nas wyciągnąć spośród półek z kosmetykami.
W zaciśniętej dłoni trzymałam nowego przyjaciela – pluszowego Szczerbatka z
,,Jak wytresować smoka”. Znalazłyśmy kilka zabawek z tej bajki, a ten akurat
Szczerbatek najbardziej mi się spodobał. Był miękki i ryczał, kiedy się nim
wstrząsnęło. Nie miał metki, więc do kasy podeszłam z drugim egzemplarzem, a
tata wyjaśnił, że chcemy tego bez metki, a ten drugi zaoferował się pomóc nam z
kodem kreskowym. ;) Rodzice pakowali zakupy, a ja łapałam kontakt wzrokowy z
chłopakiem, który na dziale z deskorolkami prawie zepchnął mnie z alejki i rzucił
oschłe ,,’xcuse me”. Teraz zerkał na mnie co chwila z wielkim uśmiechem na
twarzy. Nie mogłam nie odpowiedzieć tym samym.
Zapakowaliśmy
zakupy do bagażnika i wróciliśmy do hotelu. Obładowani jak lamy, dotarliśmy
jakoś do naszego pokoju. Zjedliśmy hot-dogi i powoli szykowaliśmy się do
spania. Wraz z Tiną chwilę czytałyśmy amerykańskie gazety, po czym zgasiłyśmy
światło. Zasnęłam bardzo szybko, trzymając w lewej ręce Szczerbatka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz