Aby
dostać się na dworzec w Hogsmeade, trzeba było pokazać bilet wstępu do obu
parków i ponownie zeskanować palec. Przy dźwiękach walczyka z balu
bożenarodzeniowego szliśmy za kierunkowskazami. Właściwie rodzice szli, a my z
Tiną tańczyłyśmy. Weszliśmy do sporego budynku, gdzie stanęliśmy w długiej
kolejce.
Po jakichś trzydziestu minutach wdrapaliśmy się po schodkach i
stanęliśmy na peronie. Kilkoro czarodziejów i czarownic w strojach obsługi
pociągu ustawiało ludzi w rządkach przed furtkami, po osiem osób w rzędzie.
Wkrótce na peron wjechał piękny czerwony pociąg. Buchała z niego para, gwizdek
oznajmił jego przybycie, a po chwili wysypał się z niego tłum ludzi, którzy
szybko zniknęli z peronu i kierowali się w stronę Hogsmeade. Tymczasem obsługa
zaczęła wpuszczać ludzi do wagonów. Chłopak o bardzo sympatycznej twarzy
naprzemiennie otwierał furtki po prawej i lewej, cały czas omijając
naszą. Zaczęliśmy się martwić, że staliśmy się niewidzialni. W końcu, gdy
wszyscy już wsiedli, chłopak otworzył naszą bramkę i pokierował nas do
przedziału dokładnie po środku wagonu. Zajęłyśmy z Tiną miejsca przy oknie i
wpatrywałyśmy się w… ceglaną ścianę i kłęby pary. Nasz sympatyczny konduktor
wsadził głowę do naszego przedziału i poprosił o nienagrywanie niczego mugolskimi
sprzętami. Pozwolił jednak robić zdjęcia. ,,Po co nagrywać jakieś pola czy
bagna na pograniczu parków?”, pomyślałam. Ale kiedy pociąg ruszył, wszystko
stało się jasne. Wcześniej za bardzo nie zwróciłam na to uwagi, ale okazało
się, że to, co widzimy za oknem, nie jest prawdziwą ścianą, tylko jej dobrym
komputerowym obrazem.
Pociąg
ruszył, a wraz z nim animacja za oknem. Na peronie stał Hagrid i machał nam na
pożegnanie. Minęliśmy Hogwart, który widać było w oddali, za jeziorem.
Sunęliśmy przez Zakazany Las, a towarzyszył nam stary ford anglia Weasleyów,
który zwinnie wymijał wszelkie przeszkody. Minęliśmy las i jechaliśmy wśród
pagórkowatych szkockich łąk, kiedy to usłyszeliśmy radosną muzykę, a za oknem
pojawili się Fred i George. Wypuścili swoje fajerwerki, które rozprysły się na
wszystkie strony i utworzyły reklamę Magicznych Dowcipów Weasleyów z dopiskiem
,,Już teraz na ulicy Pokątnej”. Co jakiś czas za mlecznymi drzwiami przedziału
widzieliśmy przechodzące cienie uczniów, słyszeliśmy też ich rozmowy. Piękne
zielone łąki oświetlone słońcem straciły swój urok, gdy rozpętała się burza, a
my mijaliśmy dwór Malfoyów, który w blasku błyskawic wyglądał wyjątkowo
mrocznie. Ale już po chwili znowu wyszło słońce, a my mijaliśmy paskudne,
industrialne przedmieścia Londynu. Kominy i budynki z czerwonej cegły zostały w
tyle, a my wreszcie wjechaliśmy na peron. Peron 9 i ¾.
Wyszliśmy
z pociągu i udaliśmy się do wyjścia. Znaleźliśmy się na londyńskiej stacji
kolejowej. Było to dość niesamowite, bo naprawdę można się było poczuć jak w
Londynie. Co prawda bardziej jak na stacji metra, bo King’s Cross wygląda teraz
zupełnie inaczej, ale i tak należy docenić niezwykłe odwzorowanie brytyjskiego
stylu. Korytarz prowadzący na zewnątrz zbudowany był z żółtej cegły, a jego
sklepienie było lekko zaokrąglone. Pod ścianą grał saksofonista, tak jak to
robią na stacjach metra. Na ścianach wisiały plakaty zachęcające do obejrzenia
spektakli na West Endzie, odwiedzenia londyńskich muzeów itd. Był nawet plakat
znany z filmu:
Wyszliśmy
na zewnątrz i musieliśmy obejść kawałek naokoło, bo z uwagi na to, że to
miejsce było szczególnie zatłoczone, wchodziło się z jednej strony, a
wychodziło z drugiej. Minęliśmy wielkie dmuchawy z parą, które nieco nas
orzeźwiły i znaleźliśmy się… na typowej londyńskiej ulicy. Po jednej stronie
stały dość wysokie kamieniczki (wysokie na europejskie warunki - w Nowym Jorku
by je wyśmiano). Oczywiście zaraz je rozpoznałyśmy. Byłyśmy na Grimmauld Place.
Jakieś dziewczyny robiły sobie zdjęcia przy drzwiach z numerem 13, a my z Tiną
nieco zwątpiłyśmy. Przecież Kwatera Główna Zakonu Feniksa była pod dwunastką…
Przypuszczam, że dziewczyny nie czytały zbyt uważnie książek i po prostu
chciały mieć zdjęcie z brytyjską kamienicą. ;)
Na
lewo od kamienic zaparkował Błędny Rycerz. Wysoki fioletowy autobus był
wyróżniającym się elementem w tak normalnym miejscu. Stał przed nim jego
kierowca, do którego podchodziło wiele osób, by zrobić sobie zdjęcie. I my się
na to zdecydowałyśmy. Tina wypchnęła mnie pierwszą, więc stanęłam przed facetem
w uniformie i nie miałam pojęcia, co powinnam robić. Na szczęście facet był
bardzo miły i od razu zaczął rozmowę. Zapytał mnie o imię i wymieniliśmy ze dwa
zdania, kiedy za moją głową rozległ się podejrzany głos.
-
Kajaaaa, a wiesz, że we włosy wplątał ci się motylek? – usłyszałam i odwróciłam
się szybko. Głos należał do zasuszonej głowy, która wisiała w oknie i
najwyraźniej umiała mówić dokładnie tak, jak to robiła w filmie.
-
Och, oczywiście, że wiem! To mój magiczny motylek! – odpowiedziałam, nie dając
po sobie poznać zaskoczenia. Ale sytuacja była absurdalna. Rozmawiałam z
suszoną głową wiszącą w oknie fioletowego autobusu… Zaczęłam się śmiać, a
konduktor razem ze mną. Zaczął coś mówić i gestykulował żywo, tworząc motyla z
rąk. Zapytałam, czy mogę sobie zrobić z nim zdjęcie, na co oczywiście się
zgodził (w końcu za to mu płacili, ale kulturalnie było się zapytać). Frank, bo
tak miał na imię, objął mnie ramieniem i powiedział, że do zdjęcia musimy
zawołać ,,motylek”. Po chwili szczerzyliśmy się do aparatu. Podziękowałam mu ze
śmiechem i przejęłam aparat od Tiny. Zrobiłam jej kilka fotek i pożegnałyśmy
Franka. Obeszłyśmy autobus i zobaczyłyśmy, że chociaż wejście do niego jest
zagrodzone, to można stanąć sobie na pierwszym stopniu, co oczywiście
zrobiłyśmy. Nad wejściem był napis ,,Wszystkie kierunki (ale nic pod wodą)”, co
bardzo mi się spodobało.
Przez
chwilę krążyliśmy w poszukiwaniu wejścia na Pokątną, ale nie mogliśmy go znaleźć.
Tina poszła zapytać o to strażnika, który kręcił się w pobliżu. W tym czasie
zagadnęły mnie dziewczyny, które wyglądały na Filipinki, ale mówiły z
amerykańskim akcentem. Pytały, skąd wzięłam moją torbę, bo im się spodobała. Powiedziałam im, że torba
jest z Polski (tu jęknęły, zaskoczone i zawiedzione), ale jeśli wyszukają
Letter Bag na Facebooku, to z pewnością taką dostaną. Także robię promocję
polskich marek za oceanem. ;)
Wróciła
Tina. Wyglądała na zachwyconą.
-
Zapytałam go, jak trafić na Pokątną, a on mi powiedział, żebym nie mówiła tak
głośno, bo mugole usłyszą! Kocham tych ludzi! – powiedziała, szczerząc się do
nas. Pracownicy tutaj są naprawdę niesamowici, tak samo zakręceni na punkcie
książek jak my. Gdybym miała znaleźć sobie wakacyjną pracę, to tutaj wysłałabym
pierwsze podanie. I zniosłabym nawet chodzenie w szatach przy czterdziestu
stopniach. No bo proszę Was… Mówimy o chodzeniu w szatach czarodziejów. Tak, to
by była fajna praca.
Poszliśmy
za Tiną do miejsca, gdzie widać było ceglaną ścianę. Faktycznie, było tam
wejście, mijało się je bokiem. A jeśli przy okazji miało się różdżkę i się nią
machnęło, słychać było odgłos odsuwających się cegieł.
Weszliśmy
na Pokątną i… wow! Znowu opadły nam szczęki. Wszystko wyglądało tak jak w
filmach. Po prawej widziałyśmy Magiczne Dowcipy Weasleyów, a na końcu ulicy
widać było bank Gringotta, na którego dachu siedział wielki smok.
Zachwycone,
nie wiedziałyśmy od czego zacząć. Zwiedziłyśmy prawie wszystko. Byłyśmy u
Madame Malkin, gdzie można było kupić zwykłe koszulki z nazwami domów, ale też
repliki strojów z filmów (których ceny były kosmiczne).
W Markowym Sprzęcie do
Quidditcha dostać można było stroje z nazwami drużyn, ale były tam też miotły i
piłki – znicze, kafle, tłuczki… Do wyboru, do koloru!
Przeszliśmy się ulicą,
omijając sklep u Ollivandera i lodziarnię Floriana Fortescue, bo ustawiły się
przed nimi baaaardzo długie kolejki. Ogólnie rzecz biorąc, na Pokątnej było
zdecydowanie więcej ludzi niż w Hogsmeade. Było to spowodowane tym, że tę część
otworzono zaledwie dwa lub trzy dni wcześniej i wszyscy ciągnęli, by ją
zobaczyć. Wraz z Tiną zaszłyśmy do magicznej Menażerii, gdzie prawie całą
przestrzeń zajmowały pluszowe sowy, szczury i koty.
Mama nie lubi zwierząt,
więc wraz z tatą zostali na zewnątrz, a kiedy ich odnalazłyśmy, tata był w
trakcie kupowania piwa (chmielowego, nie kremowego). Okazało się jednak, że nic
mu z tego nie wyjdzie, bo nie miał przy sobie dowodu, a sprzedawczyni miała każdego
sprawdzać. To, że przy kliencie stały dwie pełnoletnie córki, nie przekonało
jej do tego, że tata jest wystarczająco dorosły. ;)
Rzucały
się w oczy osoby biegające w szatach i wymachujące różdżkami na prawo i lewo.
Co ciekawe, w niektórych miejscach różdżki reagowały na rzucane zaklęcia i np.
z rury wylewał się strumień wody albo piórko na wystawie się unosiło. W
Hogsmeade też widziałyśmy kilka osób w szatach i z różdżkami, ale na Pokątnej
było ich więcej.
Tuż
pod bankiem Gringotta stoi motor Syriusza (bardziej znany jako motor Hagrida),
można sobie zrobić w nim zdjęcie. Ale niestety, nie ma paliwa, więc nigdzie się
nim nie poleci. L
Staliśmy
właśnie koło motoru, kiedy nad ulicą rozległ się głośny pomruk. Nagle wszyscy
ludzie przycichli i zamarli w oczekiwaniu. Po kilku sekundach z paszczy smoka,
znajdującego się nad naszymi głowami, buchnęły płomienie. Ogień był tak
potężny, że uderzyła nas fala ciepłego powietrza.
W
banku znajduje się kolejny niesamowity symulator, ale kolejka do niego nas odstraszyła.
Napisane było, że czas oczekiwania wynosi 280 minut. Trzy i pół godziny
woleliśmy spędzić w inny sposób. Minęliśmy posąg goblina na stercie złotych
monet i zaszliśmy do sklepów z teleskopami i innymi błyszczącymi sprzętami,
który łączył się ze sklepem z przyborami do pisania. W tych miejscach można
było kupić zwykłe rzeczy dla fanów (np. obudowę do telefonu z herbem Hogwartu
albo model ekspresu Hogwart-Londyn), ale były też wyjątkowe cudeńka –
posrebrzane zegarki, piękne pióra do pisania i inne cudowne rzeczy, które
kosztowały dziesiątki galeonów. A jeśli o galonach mowa… Tuż obok był kantor,
gdzie można było wymieć dolary na sykle, knuty i galeony. Ale była to raczej
transakcja w jedną stronę – nie sądzę, by za galeony można byłoby dostać tu dolary.
;)
Znaleźliśmy
się na niewielkim ryneczku, gdzie znajdowała się scena. Załapaliśmy się na
końcówkę występu, przedstawiano ,,Opowieść o Trzech Braciach”. Niestety zbyt
wiele nie zobaczyliśmy. Minęliśmy Dziurawy Kocioł oraz jakiś stary budynek,
który należał z pewnością do magicznego kowala (w środku były porozrzucane
różne części zbroi) i weszliśmy do Magicznych Dowcipów Weasleyów. Nie
wiedziałyśmy, gdzie patrzeć. Sklepik jest ciasny, ale robi dobre wrażenie.
Można tam dostać poszczególne rodzaje słodyczy z bombonierek lesera oraz całe
bombonierki (gdzie jest kilka pudełek ze słodyczami). Są tam wymiotki
pomarańczowe, krwotoczki truskawkowe, karmelki gorączkowe i omdlejki grylażowe. Były
też pojemniki z Q-Py-Blokami i cała masa dziwnych przedmiotów o nieznanych mi
właściwościach.
Pufki pigmejskie siedziały na półkach i pudełkach – były bardzo
mięciutkie i różowe. Pod sufitem kursowało dziwne stworzonko o twarzy Umbridge,
balansując na sznurku. Wyglądało to wszystko bardzo efektownie. Nawet stroje
sprzedawców były utrzymane w odpowiednim stylu.
Mama kupiła drobiazg dla
dzieciaków (kilka klocków połączonych sznurkami, dzięki którym robi się
sztuczki), a my obiecałyśmy sobie, że wrócimy w to miejsce następnego dnia. Wyszliśmy
na zewnątrz, smok znowu zionął ogniem, a my skręciliśmy w boczną uliczkę.
Minęliśmy wiedźmę w gotyckiej szacie, która obrzuciła nas pogardliwym
spojrzeniem i znaleźliśmy się na ulicy Śmiertelnego Nokturnu.
Panował
tam półmrok i chłód, jakby słońce już dawno zaszło. Ludzi było stosunkowo
niewielu. Grupka dzieci stała przed szkieletem zamkniętym w gablocie. Podnosiły
różdżki, a szkielet powtarzał wszystkie ich ruchy. Weszłyśmy do Borgina i
Burkesa, gdzie było dość mrocznie, ale zamiast Ręki Glorii i podejrzanych szaf,
można było tam dostać koszulki z twarzami Bellatrix i Syriusza. Była też suknia
Bellatrix, która zrobiłaby wrażenie na każdej imprezie halloweenowej. Tacie
strasznie spodobał się czarny kubek z napisem ,,Śmierciożerca” i z maską.
Trzeba mu było wybaczyć – jest mugolem, więc nie zdawał sobie sprawy z tego, że
śmierciożercy byli źli. Mama stanowczo oświadczyła, że tata ma nie kupować tego
kubka, bo jest okropny i ona nie chce czegoś takiego widzieć w kuchni.
Wyszliśmy ze sklepu, minęliśmy dziwne okienka z wężem, myszkami i czymś jeszcze,
po czym przeszliśmy przez wyjście w ścianie i opuściliśmy tę część parku. Stwierdzam,
że Hogsmeade ma więcej do zaoferowania – na Pokątnej faktycznie, jak w
książkach, przychodzi się głównie na zakupy.
Wyszliśmy
na zalaną słońcem uliczkę i powoli przechadzaliśmy się między budynkami w stylu
,,The Blues Brothers”. Wstąpiliśmy na lody, a później śpiewałyśmy z Tiną ,,It’s
up to you…New York… Neeeeeeeeeeeeew Yoooooooork!”, idąc tanecznym krokiem i
obserwując ludzi, którzy utknęli na samym szczycie najwyższej kolejki górskiej.
Biedaczyska, musieli wysiąść na wysokości mniej więcej czterdziestu metrów,
dotrzeć do schodów i jeszcze zejść… Pewnie nie byli zachwyceni. Z drugiej
strony, mogli się cieszyć, że zatrzymali się akurat przed najostrzejszym zjazdem,
a nie np. w trakcie robienia pętli, kiedy byli głowami w dół. J
Przeszliśmy
obok tłumu dzieci czekających na zdjęcie z Transformersem (czy takie słowo
istnieje gdzieś poza Internetem?) i dotarliśmy do kina 4D, gdzie czekał na nas
Shrek. Mama bardzo chciała tu przyjść. W trakcie czekania w kolejce kątem oka
zerkałam na porozwieszane nad nami telewizory, gdzie puszczano pierwszą część
,,Shreka” i czytałam zabawne ogłoszenia typu ,,Trzy Świnki ostrzegają: nie
wpuszczajcie do domu obcych” i ,,Twoje stare lukrowane guziczki się przejadły?
Tylko w naszej cukierni bogaty wybór wzorów i kolorów!”. Po mniej więcej
dwudziestu minutach wpuszczono nas do środka. Niestety, nie do sali kinowej. Dość
spora grupa osób stłoczyła się w ciemnym pomieszczeniu i czekała. Najpierw
przywitała nas animatorka, która robiła dość dziwne rzeczy (zachęcała do
klaskania, machania itd.), które zwykle robią dzieci w przedszkolu. Później
zobaczyliśmy urywek filmu, na którym Ciastek był torturowany przez ducha Lorda
Farquaada. Świnki i Pinokio byli zamknięci w klatkach i piszczeli przeraźliwie
(serio, polski dubbing to błogosławieństwo - te amerykańskie głosy są
beznadziejne). A później nadszedł czas na film.
Film
trwał może z dziesięć minut, ale w tym czasie zostaliśmy kilkakrotnie opryskani
wodą, mieliśmy wrażenie, że myszy biegają nam pod stopami, a fotele chybotały i uderzały nas w odpowiednich momentach. Efekty 3D były bardzo dobre - naprawdę miało się wrażenie, że coś jest
dokładnie przed oczami. Zwykłe filmy 3D w zwykłych kinach mogą się schować. ;)
A historia była całkiem zabawna, możecie ją zobaczyć tutaj:
Wyszliśmy
z kina (oczywiście wyjście prowadziło przez sklepik z pamiątkami) i
spacerowaliśmy po parku. Ludzi było już znacznie mniej, zobaczyliśmy większość
rzeczy, na których nam zależało i dlatego spokojnie wcinaliśmy kawałki owoców i
churro kupione po drodze. Obeszliśmy staw z drugiej strony, mijając całą sekcję
poświęconą Simpsonom, przeszliśmy most i znowu byliśmy obok Grimmauld Place.
Minęliśmy to miejsce i poszliśmy na King’s Cross. Wtedy zauważyłam, że tylko
jedna rzecz nie zgadza się w tak dokładnej kopii londyńskich stacji – tam po
zeskanowaniu biletu przechodzi się przez obrotowe bramki, a tu trzeba było
pokazać bilet obsłudze i zeskanować palec. Taka mała różnica. Okazało się, że
prawie nikt nie zmierzał na pociąg, więc tym razem wcale nie musieliśmy czekać
w kolejce i bardzo szybko minęliśmy labirynt z barierek, między którymi
poustawiane były kufry gotowe na przejazd do Hogwartu, weszliśmy po schodkach,
minęliśmy wąskie przejście i ponownie znaleźliśmy się na peronie 9 i ¾.
Prawie
nie zauważyliśmy klatki z Hedwigą, która kręciła głową i patrzyła na wszystkich
swoimi wyłupiastymi żółtymi oczami, bo oto nadjechał nasz pociąg i już do niego
wsiadaliśmy. Nikt nie dosiadł się do naszego przedziału, więc kiedy tylko ,,konduktor”
upomniał nas, żebyśmy nie nagrywali, a tylko robili zdjęcia i drzwi się za nim
zamknęły… Tata wyjął kamerę. Animacja pokazywana w trakcie podróży do Hogsmeade
różniła się od poprzedniej: w Londynie za oknem leciała sowa z listem, a przed
Zakazanym Lasem mijał nas Hagrid pędzący na swym motorze. W trakcie podróży za
drzwiami usłyszeliśmy dziwne dźwięki – okazało się, że dementor wszedł do
pociągu. Harry przegonił go zaklęciem, a po chwili pojawiła się pani z wózkiem ze
słodyczami. ,,Dementorzy w pociągu, wielkie nieba!”, krzyknęła z oburzeniem.
Sprzedała Harry’emu czekoladowe żaby, z których kilka mu uciekło i skakało po
drzwiach naszego przedziału. Wszystko to widzieliśmy jako cienie postaci, ale
wyglądało to bardzo sympatycznie.
W
Hogsmeade miło nas powitano, więc w dobrych humorach wyszliśmy z dworca i
poszliśmy do wioski. Zobaczyliśmy, że przy lokomotywie ekspresu stoi pan
maszynista… Musiałyśmy do niego podbiec i zrobić sobie zdjęcie. Okazało się, że
dzięki temu spotkałyśmy najbardziej uroczego człowieka pracującego w całym
parku – jego brytyjski akcent, uśmiech Kubusia Puchatka i wesołe oczy rozłożyły
mnie na łopatki.
Mieliśmy
jeszcze trochę czasu do zamknięcia, więc skoczyliśmy jeszcze raz na lot
hipogryfem (czas oczekiwania wynosił pięć minut, żal by było nie skorzystać)
oraz do Hogwartu. Czekać mieliśmy jedynie dwadzieścia minut. Szybko
wrzuciliśmy rzeczy do jednej z szafek, ale tym razem tata wziął ze sobą kamerę,
a Tina telefon (dzięki czemu mogliście zobaczyć zdjęcia i nagrania w poprzednim
poście). Przeszliśmy szklarnię bez stania w kolejce (przełaziliśmy między prętami
barierek, bo mieliśmy dość krążenia między nimi) i byliśmy w Hogwarcie. Wszystko
szło pięknie i już po kilku minutach dotarliśmy do pokoju wspólnego Gryfonów. Ale
wtedy właśnie coś się zepsuło. Następne dziesięć minut spędziliśmy w przejściu
między pokojem wspólnym a Tiarą Przydziału. Pewnie byśmy się wkurzyły, gdyby
nie to, że dziewczyna z obsługi nas zagadywała.
-
Pierwszy raz tutaj? Z jakiego jesteście domu? – spytała.
-
Gryffindor – odpowiedziałyśmy dumnie.
-
A ja Ravenclawu. Ale to raczej widać – zaśmiała się, pokazując szatę i granatowy
krawat. – Rozmawiałyście już z Tiarą? Powiedziała wam, że wasz dom to
Gryffindor?
-
Nieee… To ona rozmawia? – spytałam, lekko zaskoczona.
-
Nooo… Pewnie! Ale zwykle zgrywa ważniaka. Trzymajcie swoje różdżki! Nie zgubcie
mugolskich sprzętów! – naśladowała głos Tiary. – Oj, przepraszam…
Poszła
coś załatwić, a ja przypatrywałam się Tiarze. Dopiero po chwili dotarło do mnie,
że dziewczyna nas wkręcała. Ale była tak przekonywująca, że jej się udało. ;)
Tym
razem przejażdżka nie była już tak straszna, więc chociaż znowu piszczałyśmy,
to głównie były to piski zachwytu i radości. Jeszcze głośniej rzucałyśmy zaklęcia
i cieszyłyśmy się z przegonienia dementorów i nawet pająki nie były już tak
obrzydliwe. Tymczasem smokowi skończył się ogień, więc tylko groźnie
wyglądał i migał światełkiem, ale nie wypuścił pary. Możemy uznać, że
wygrałyśmy ze wszystkimi potworami.
Robiło
się już ciemno, gdy niespiesznie kierowaliśmy się w stronę wioski.
Wiedziałyśmy, że na scenie występują też co jakiś czas tancerze z Durmstrangu i
Beauxbatons, więc namówiłyśmy rodziców, żebyśmy zaczekali na nich. Oboje byli
już zmęczeni, więc niezbyt chętnie na to przystali, ale dzielnie wszystko
znosili.
Przed
tancerzami występował znowu Żabi Chór. Wykonywali te same piosenki, ale
śpiewacy się zmienili. Ta ekipa nie podobała mi się aż tak jak poprzednia, ale
dyrygentka nas rozbawiła, gdy pod koniec przypominała swym podopiecznym, że
,,oni mają mugolskie aparaty, więc nie możecie się ruszać w trakcie robienia
zdjęć!”
Zdążyłyśmy
zrobić chyba ze sto głupich zdjęć, zanim na scenie pojawili się tancerze.
Kiedy
rozległa się muzyka, reprezentacja Durmstrangu zawładnęła sceną. Wyglądało to
jak lepsza wersja ich wejścia do Hogwartu i chociaż tańczyli zaledwie trzej
mężczyźni, pokazali nam spektakularne przeskoki, ciosy i uniki. A kiedy scenę
przejęły reprezentantki Beauxbatons, od razu zrobiło się uroczo i zwiewnie. Ich
obroty i wymachiwanie wstążkami było bardzo dziewczęce, zazdrościłam im gracji,
z jaką się poruszały. Ogólnie rzecz biorąc, pokaz był bardzo udany i miło było
coś takiego zobaczyć.
Później można było sobie zrobić z tancerzami zdjęcia,
utworzyła się niewielka kolejka, a dziewczyna, która wprowadziła aktorów na
scenę, przypominała chłopakowi robiącemu zdjęcia, że ma robić po jednym, bo
trwa to dość długo. Tina przekazała mu swój telefon (aparat trzymała mama
stojąca nieco na uboczu), a my ustawiłyśmy się do zdjęcia. Później dziewczyna z
Hogwartu i ze dwie z Beauxbatons pochwaliły moje korale i fryzurę (dzięki,
Mamo!), chłopak oddał Tinie telefon i odeszliśmy nieco dalej.
-
Skubany, zrobił chyba z pięć zdjęć! – zawołała Tina, przeglądając galerię. Czyli
chłopak naprawdę dobrze wykonuje swoją pracę. J
Później
zaszliśmy jeszcze do Dervisha i Bangesa, gdzie kupiłam najpiękniejszy notatnik
w swoim życiu (z herbem Hogwartu) i opaskę do włosów w barwach Gryffindoru, a
Tina zaopatrzyła się w bordowo-złoty krawat, bluzę z herbem i nazwą naszego
domu oraz w plakietkę prefekta. Czarodziej przy kasie był dość zabawny i
dowcipkował z Tiną, kiedy wraz z mamą podeszły do kasy.
Czas
było wracać do hotelu, więc namówiłyśmy tatę na butelkę soku dyniowego na drogę
i powoli kierowaliśmy się do wyjścia. Sok był kolejnym pysznym odkryciem – nie sądziłam,
że coś z dyni może być tak dobre! Oczywiście nie umywał się do kremowego piwa,
ale był bardzo smaczny. Ostatni raz spojrzeliśmy na pięknie oświetlony Hogwart
na tle czarnego nieba, pomachaliśmy bałwanowi i minęliśmy młodą czarownicę,
która stała w szacie przed jednym ze sklepów i rzuciła zaklęcie, które sprawiło,
że na pierwszym piętrze rozpętała się burza listowa – koperty latały we
wszystkie strony. Przeszliśmy przez bramę i opuściliśmy Hogsmeade.
- Co masz taką dziwną minę? – spytała mama,
widząc, że szklą mi się oczy.
-
Aj, no bo… To był najlepszy dzień tych wakacji, mamo – powiedziałam, chociaż
dzień się jeszcze nie skończył.
Park
był już prawie pusty, ostatnie osoby niespiesznie zmierzały do wyjścia. Kiedy
przechodziliśmy przez jakąś dziwną krainę z bajki, której w życiu nie
widziałam, zobaczyłyśmy, że jeszcze jedna atrakcja działa… Karuzela. Nieco
dziwne zwierzątka kręciły się wraz z kilkoma dziećmi. Po chwili wraz z Tiną wsiadałyśmy
na krowę i żyrafę, przypinałyśmy się łańcuszkami dla pięciolatków i… I
bawiłyśmy się doskonale, kręcąc się z zawrotną prędkością jakichś 10 km/h.
Można uznać, że troszeczkę nam odbiło po całym dniu stania w kolejkach i chodzenia
w pełnym słońcu. Ale w sumie… My tak mamy zawsze.
Słyszeliśmy
w oddali piski dochodzące z kolejek górskich, ale nie mieliśmy już na nie siły.
Szliśmy CityWalkiem, który o tej porze dopiero się budził – zewsząd dochodziły
dźwięki dyskotekowej muzyki i zapachy jedzenia. Kupiliśmy pizzę na wynos i czekaliśmy
na nią, siedząc na murku obok palmy, bo wszystkie miejsca były zajęte. Kucharz
wyrabiający ciasto od czasu do czasu bawił się, rzucając je w szybkę prosto przed
nosami dzieci, które patrzyły zafascynowane na to, jak z łatwością podrzuca
wirujące placki. Wkrótce dostaliśmy pizzę i, mijając laski na niebotycznych
obcasach i dzieci skaczące na bardzo długiej skakance, poszliśmy z nią do
autobusu, na który musieliśmy chwilę poczekać, bo do hotelu wracało sporo osób.
Gdy ruszyliśmy, część musiała stać, ale na szczęście nie my.
Pizza
była bardzo dobra, więc z pełnymi brzuchami i niezwykle zmęczeni, zbieraliśmy
się do spania. Tym razem nocowałyśmy u rodziców, bo poprzedniej nocy Tina
prawie nie spała przez rozwydrzone latynoskie nastolatki, które urządziły sobie
klub dyskusyjny na korytarzu przed naszymi drzwiami. Tak więc u nas spał tata,
któremu takie drobiazgi nie przeszkadzają, a my z mamą zajęłyśmy dwa łóżka i
kanapę u nich. Było cicho i spokojnie. Chociaż myślę, że tej nocy nawet Chór
Alexandrowa by nas nie obudził, tak byłyśmy padnięte po dniu pełnym wrażeń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz